Spokój przepływa. Kołysze i szumi. Równo, miarowo. Oddycha jak przez sen. Głęboko. Pewnie. Wdech. Wydech. Jestem tu i czuję siebie. Swoje ciało, swoje emocje. Myśli.
W spokoju można ogrzać ręce, nogi i duszę. Nie parzy, nie mrozi. Jest stałocieplny. Taki w okolicach 37 stopni. Jak woda w basenie. W sam raz.
Przypomina wygodny fotel. Miękką poduszkę. Kuchenny stół. Jest jak znajome miejsce, w którym czujemy się bezpiecznie i dobrze. Do którego chce się wracać. Które zawsze przyjmie.
Niesie w sobie łagodność. Głaszcze delikatnie po plecach, masuje. Odpręża akceptacją. Otwiera na siebie przestrzeń.
Pozwala być. Istnieć w tym właśnie momencie. W absolutnej harmonii wszystkich składowych chwili.
Jest tym, co tu. Co teraz. Co we mnie. Przy mnie. Ze mną. Co istnieje wszędzie i zawsze. Bez początku i końca. Co czasem potrafię uchwycić.
Ma w sobie pokorę i pogodę ducha. Ciszę. Życzliwość dla niedoskonałości. Uśmiech dla niedociągnięć.
Nie wznosi na wyżyny i nie zrzuca w przepaści. Jest stały, równy, miarowy. Podzielony na odcinki wdechu. I wydechu. Na przepływanie ciszy przez ciało. Łagodności przez serce. Harmonii przez głowę.
Wchodzę w jego strumień. Poddaję się kołysaniu. Odnajduję zapomniane kawałki siebie. Drobne myśli o dobrych sprawach. Kulki chwili. Kamyki spotkanych ludzi.
Jestem zadowolona. Usatysfakcjonowana. Tym, że jest właśnie tak. Jak ma być. Że jestem w tym miejscu. I gdzie by ono nie było, czuję, że jest dobre. Bo moje. Z bagażem doświadczeń i plecakiem historii. Z tym, co mogłam. Z tym, co zrobiłam. Bez wartościowania.
Zamykam oczy. Kołyszę się lekko i równo. Spokój obmywa mnie. Relaksuje. Jest jak miękka gąbka z pachnącą pianą. Dotyka mnie delikatnie. Głaszcze. Pozwala odpocząć. Rozluźniam się. Puszczam swobodnie nogi, ręce i myśli. Pozwalam płynąć ciszy. Wpadam w nurt spokoju. Trwam.