Chaos myślowy. Zmęczenie, które sprawia, że mi się nie chce. Myśleć. Pisać. Wysilać. Chce mi się spać. Tak blisko mi do snu jak do poduszki. Ale może jednak coś. Może skrobnę choć chwilę. O tym, że moje dzieci się ciągle zmieniają. Rano są inne niż wieczorem. Zmiany dokonują się nieustannie, a ja nieustannie jestem nimi zaskoczona. Zmieniają im się twarze. Myśli i sylwetki. Możliwości i pomysły. Każdego dnia zasypiają trochę inne i trochę inne się budzą…. Eeee, nie. Co za nuda. Ileż to można o tych dzieciach. Niech się w ciszy i spokoju pozmieniają przez sen. O, to może coś ze snem? Sen stwarza tyle możliwości. W sen można odpłynąć. Zapaść się. Osunąć. Może być błogi lub koszmarny. Można spać jak dziecko. Ale to już takie odstawione od piersi. Bo wcześniej to czasem trudno mówić o śnie. Zależy od dziecka. No nie. Znowu zeszłam na dzieci, a miałam dać im pospać w spokoju. Szczególnie, że młodsze, to wciąż przy piersi, więc niebawem się upomni o przytulanie, ssanie, otaczanie ciałem i zapachem i całą tą resztę poczucia bliskości. Już schodzę z dzieci. Niechcący na nie weszłam. To o czym pisać? Hę? Może o czymś ciepłym. Miłym. Przyjemnym w dotyku. Jak za duża bluza albo kołdra. Żeby się pookrywać, pootulać, pogrzać. Bo za oknem zimno i szaro. Ciemno. Z drugiej strony, to jak na tę porę roku, to całkiem ciepło. Że szaro, to fakt, ale można powiedzieć, że jest prawie słonecznie. I to od razu inaczej brzmi. A jeśli chodzi o ciemno… to ja w sumie lubię ciemno. Inaczej niż lubię jasno, ale lubię. Ciemność ma swoje uroki. Jak jest ciemno, to chociażby lepiej się śpi. Na przykład moje dzieci latem, o tej porze szaleją. Biegają jak dzikie po mieszkaniu. Czasami nawet po dworze. Wymyślają nowe zabawy. Mają tyle energii, że trudno sobie wyobrazić, że kiedykolwiek zasną. A teraz? Proszę. Śpią jak dwa niedźwiadki od dobrej godziny, a młodszy nawet od dwóch. Ukołysane wiatrem, otulone ciszą przetykaną pokrzykiwaniem wron… No ale miałam nie wchodzić na tematy dziecięce. A tu znów. Jakaś monotematyczna jestem, nie wiedzieć czemu. Jeszcze kto pomyśli, że jestem matką. Ha! I wcale się nie pomyli. Jestem. I całkiem mi z tym dobrze. No ale ogólnie, to umiem i na inne tematy myśleć. Przecież różne sprawy są mi bliskie. Może nie tak bliskie jak dzieci, bo one i emocjonalnie i fizycznie, a nawet umysłowo. Nawet teraz, myśli mi zjeżdżają do nich, jakby ktoś je namagnesował. Moje dzieci przyciągają moje myśli. Mają na to, oczywiście, swoje sposoby. Rozbrajające słowa i miny. Przytulańce. Uśmiechy. Chwile wymagające pocieszenia. Łezki. Choć moim zdaniem, to dzieci mają łeski, przez „es”. Te łeski mnie wzruszają. Prawie do łez. Tych przez „zet”. I magnesują myśli. Potem trudno je oderwać. Choć czasem się udaje. Choć w sumie to nie. Odkąd jestem matką mam bezustanny dwuciąg myślowy. Niezależnie o czym myślę, gdzieś pod tym czają się myśli o moich dzieciach. O różnych kształtach i tematach. Od sweterków poczynając, przez smuteczki, wyzwania i nowe odkrycia podążając, a na marzeniach kończąc. Albo na tym, co im zrobić do jedzenia. I czy dziś się pogryzą, czy jednak nie. A może się przytulą. Chyba zrobię ogórkową. Albo makaron z pesto. Zresztą zobaczę jutro. Dziś, to trzeba iść spać. Przestać myśleć. Wyrzucić chaos, wyciszyć oba ciągi płynące w mojej głowie. Dać ciału odpocząć. Bo mimo ciemnych poranków, moje dzieci budzą się o 6:00 z energią nie do ujarzmienia. A ja… no wiecie, muszę mieć siły, by zrobić im śniadanie. Albo otrzeć łeski. By myśleć. Nie o dzieciach, oczywiście. Tylko o… o… no o tym czymś drugim. Co to już nie pamiętam.