Wędrowali przez bezkresne przestrzenie, a droga paliła im stopy żwirem i długością. Szli czujnie, z mozołem, przemierzając kawałki ziemi jak centymetr krawiecki płótno. Krok za krokiem, pole za polem i góra za górą. W mroźne dni ich oddechy parowały w powietrzu wybijając bezgłośny rytm marszu. Wzlatywał ku niebu i rozmywał się wśród chmur albo skraplał deszczem. Czasem opadał bielą śniegu. Przyozdabiał czapki i brody, obciążał plecaki.
W ciepłe dni, o zachodzie słońca, w ich włosach tańczył ogień. Jego iskry sypały się na drogę i z sykiem gasły w piasku. Buty wędrujących stąpały pomiędzy gasnącymi światłami jakby obawiały się je zdeptać.
Szli nieubłaganie. Okopceni przez wiatr. Osmaleni słońcem. Uwikłani w drogę.
Pili dużo wody i zatrzymywali się na skraju, gdy byli głodni. Wyciągali chleb i noże, jabłka i konserwy. Nie mówili wiele, jedli pospiesznie. Ich szczęki poruszały się w rytmie, który towarzyszył całej wędrówce.
Droga była jedną melodią. Tylko koniec zabrzmiał niejasno. Pojedynczym, wysokim dźwiękiem.