Ostatnio mnie tu mniej, bo jakby w ogóle mnie mniej. Czuję się trochę zniknięta i rozmyta, jakby szarość i deszcz za oknem przeniknęły przeze mnie, przeciekły i przemokły. Jestem poszarzała i rozproszona. To dlatego, że gdzieś w głębi mnie przysiadł strach. Tkwi sobie w moim środku i nigdzie się nie wybiera, w końcu ma swoje powody, by być. Przede mną kilka wydarzeń, których się boję i wiem, że nabiorę konturów i kolorów jak już przeminą. Teraz jednak jestem wewnętrznie rozproszona, nieskupiona na niczym. Zabieram się za kilka rzeczy naraz i żadnej nie kończę. Źle śpię. Martwię się. Mówię sobie, że ten strach mi coś mówi, że się troszczy. To pomaga nie panikować przed strachem. Pozwalam mu być, choć podskórnie wypieram go. Wtedy włazi mi bólem pod łopatkę i włącza świdrowanie. Przestaje, kiedy z powrotem wpuszczam go do środka. Gdzieś w rejony żołądka. Ściska tam mnie, węzłuje.
Staram się mocno trzymać tych dobrych rzeczy, które mam. Chwytam się pozytywnych stron codzienności, by przetrwać ten czas. Cieszą mnie wspólne zabawy chłopców, przytulanki i opowieści. Dziecięce ciepło jest kojące.
Luty co roku jest trudnym lutym. W tym roku jeszcze bardziej. Pozostaje mi jedynie przetrwać ten czas. Z tym strachem skłębionym we mnie. Z nadzieją, że trudne sprawy odnajdą łatwe końce. A potem, to już tylko wiosna. Chwila, moment i maj.