Już kiedyś tak miałam. Tworzę same początki tekstów, końce gdzieś mi umykają. Rozkołysane i senne obijają się po nocnych fragmentach świata, a mi pozostają jedynie te dziarskie i poukładane początki. Tak bardzo chciałyby się dopełnić i tak bardzo nie mogę spełnić tego pragnienia. Każdego wieczora jestem całkiem inna od siebie z poprzedniego dnia. Mogę jedynie rozpocząć nową historię, która najczęściej utyka w połowie, strzępi się i pruje. Ostatecznie zasypiam rozkojarzona, pełna niepoukładanych zdań, skłębionych uczuć i poupychanych wrażeń. Całkiem jak szuflada, w której jest wszystko i tylko niczego nie można znaleźć. Któregoś dnia się poukładam, ale nie dziś. Dziś jedynie mogę zakończyć ten tekst, by była jakaś odmiana. A żeby czuł się definitywnie skończony, domalowuję mu długi ogon. Pręgowany. Macha nim ostatecznie na pożegnanie.