Wczoraj zaczęłam coś pisać, ale nie skończyłam, bo leciałam na fali radosnego uniesienia, co mnie mocno rozpraszało. Uniesienie miało źródło w stworzeniu tak wyjątkowo wspaniałych kosmetyków, że aż nie mogłam się opanować z radości i myślałam, że mnie ta radość rozsadzi od środka. Szczegóły kosmetyków są jeszcze do dopracowania, ale podstawa mnie zachwyciła. Z tej ogólnej ekscytacji nie umiałam o tym napisać, a o czymś innym jakoś nie mogłam.
Dziś od rana próbowałam dopracować szczegóły. Dalej leciałam na fali, więc chciałam szybko i bez zastanowienia. Tym sposobem stworzyłam coś, co mi prawie zeżarło policzki. W ferworze radości zapomniałam, że podstawa to dbanie o delikatną i wrażliwą skórę, więc skupiłam się na zapachu. No i oczywiście zaliczyłam bolesny upadek wewnętrzny, w którym zamiast lotu, królują otarcia żalu i zadrapania rozczarowania sobą i własną słabą pamięcią.
Wszystko jest do odtworzenia, rzecz jasna, bo receptury spisuję skrzętnie, choć w ramach twórczych uniesień bazgrolę, kreślę i piszę jedno na drugim. Niemniej bez problemu wykonam ponownie to niedoszczegółowione cudo, które moje policzki gładziło zamiast zżerać. Rysa na perfekcjonistycznej duszy musi jednak chwilę poswędzieć, zaboleć, podenerwować.
Z rzeczy pozytywnych, w dołku mi łatwiej pisać. Widać smutki i żale sprzyjają śmiganiu palca po klawiaturze. W locie trudno się skupić i do tego nie bardzo chce się gadać. Raczej pokrzykiwać na całe gardło. A tak to sobie szemrzę tę wieczorno- kosmetyczną, taką zwykłą i codzienną, bez żadnego Wow, historię na ekranie. Po cichutku. I na dobranoc.