Księżyc wygląda jak błyszczący, okrągły medalion zawieszony na szyi nocy. Porusza się w rytm jej kroków, raz lśniąc mocniej, raz lekko gasnąc, kiedy okrywa go tiul chmur. Intryguje obróbką i jasnością. Zachwyca tak, że nie mogę oderwać oczu, kiedy patrzę wprost. Gdybym wiedziała, zaczęłabym od szybko rzuconego spojrzenia wilkiem, bo to moje szczere, okrągłoocze skończyło się zauroczeniem. I teraz chodzę z powidokiem księżyca pod powieką i tęsknotą za jego blaskiem w sobie.
Gdybym mogła, wyszłabym na drogę i szła daleko, daleko wpatrzona w niebo, zaczarowana światłem, zwiedziona lśnieniem, odurzona tajemnicą. Bo przecież musi być tajemnica, tak jak muszą być gdzieś gwiazdy, choć tutaj ich nie widać. Tu błyszczą światła wysokich budynków i ulicznych latarni. Wysyłają w ciemność sygnały alfabetem podobnym do Morse’a, choć nikomu bliżej nie znanym, w którym jasno-ciemno grają kluczową rolę.
Samochody nocnych wędrowców wiozą ich przez puste, zimowe ulice, ku innym światom. Ciepłym, pełnym kołder i śpiących kobiet lub mężczyzn. Dźwięk silników odbija się od moich okien i sprawia, że szyby przez chwilę pobrzękują jak szlachetne kamienie. Noc jest czasami pełna klejnotów. Mieni się brokatem zapalonych okien i dźwięczy dzwoneczkami sekretów. Prowadzi szereg rozmów pełnych szeptów, przytłumionych śmiechów i jazzowej muzyki w tle. Nad parkietem błyszczą żyrandole gwiazd. Jak pocałunki na dobranoc.