Zatrzymałam się wpół grudnia, zawisłam pomiędzy chorobą już przeszłą a świętami nienadeszłymi. Krótkie dni, wywrócone na ciemną stronę wiszą na sznurku. Trzepoce nimi wiatr jakby wygrywał zimową pieśń. Dużo w niej chłodu i chrzęstu śniegu pod butami. Światło ulicznych latarń mamrocze i szepce wzdłuż jezdni. Chodnikowe płyty przywarły do siebie ciasno, jakby chciały się wzajemnie ogrzać, choć niekiedy, w największą pluchę, można trafić na chyboczącą się indywidualistkę. Bryzga ona mroźną chlupą wprost za cholewkę buta i pomiędzy sznurówki. Wydarzeniu towarzyszy charakterystyczne kląśnięcie i zassanie. A potem to już tylko szybszy krok i nadzieja na ogrzewanie w tramwaju. Świat za oknem sunie powoli pełen świateł i światełek jak gwiazdy. Wielkie biurowce wypełnione po dach oknami rozjaśniają na chwilę widok na puste place z drzewkiem owiniętym lampkami. Ludzie przemykają pomiędzy światami ciepła. Śpieszą z klatki do sklepu, ze sklepu do metra. Z metra do banku. Grzeją dłonie o kubki z kawą i przytupują, gdy za długo stoją na dworze. Wbiegam schodami w bramie po dwa stopnie i już jestem na podwórku. Wpatruję się w ciepło mieszkania. Rozpalona żarówka na suficie przynosi mi pewność zabawy i brykania pod jej jaśniejącym okiem. Kamienica trwa na posterunku, choć na głowę narzuciła nieco puchu. Przystaję w ciszy osiedla i przyglądam się zimowej przestrzeni. Jest kanciasta, o ostrych krawędziach i spiczastych końcach. Dotykam koniuszkiem palca jednego z nich i zaraz czuję krew. Smakuje ciepłem i żelazem. Wyciągam przemarznięte klucze. Dzwonią o siebie z zimna. Szczękają zamkiem. Wchodzę.