Od jakiegoś czasu łapię się na tym, że mogę zaglądać we własne życie w jego odległych kawałkach, które wydają mi się dość bliskie, a zarazem niezwykle odległe. Jakby linię mojego życia ktoś ścisnął w harmonijkę, przez co całe fragmenty wypiętrzyły się i nastały bliżej, niedawno, zaledwie na studiach. Dopiero przeliczenie w głowie uzmysławia mi, że to 20 lat temu i dziwnie mi z tym czasem odległym i bliskim zarazem, niedawnym, a jednak kawałek życia temu.
Równolegle czas codzienny pędzi na łeb, na szyję, jakby go coś goniło. Pamiętam w czasach dzieciństwa dni rozciągnięte pomiędzy porankiem a wieczorem, długie, przestrzenne, obfitujące w mnogość wydarzeń, działań, historii i przemyśleń. Teraz ledwo otwieram oczy, zaraz okazuje się, że już ciemno i ciało i umysł wyrywają się do snu. Zasypiam z poczuciem, że tyle jeszcze chciałabym zrobić, a tak na nic nie starcza mi czasu.
Ciągle kradnę chwile dla siebie. Wyrywam je pomiędzy gotowaniem a zabawą z dziećmi. Sprzątaniem, praniem, a spacerem. Ile się uda chwytam i korzystam, kręcąc kolejny krem, rozpisując receptury, czytając i ucząc się.
Te chwile, kiedy sprzątam, gotuję, bawię się z dziećmi też dają mi frajdę, żeby nie było. A jednak łaknę własnego czasu. Tyle mam jeszcze pomysłów na niego.
Jeśli czegoś żałuję z kiedyś, to właśnie marnotrawstwa czasu. Sporo lat zużyłam bezczynnie i choć wiem, że taka widać była moja ścieżka i że pewnie nie byłabym tu, gdzie jestem, gdyby nie ona, to jednak trochę żal. Czasami dobrze sobie przypomnieć o tej stracie, by znów nie wpaść w porzucony bezwład i zastój.
Zresztą może dzięki temu tak bardzo doceniam czas, który mam. I choć bywa, że rzucam się w wir działań i zadań jak dzika, że wciąż uczę się odpoczywać i nadal średnio mi to wychodzi, to dużo we mnie tej neofickiej radości z życia. I tego poczucia, że warto było się wyrwać z zastoju i zapełnić ten czas. Wypchać go dziećmi, rodziną i marzeniami. Uczynić intensywnym, ale pełnym pasji. A może przede wszystkim, tak bardzo pełnym życia.