Dni galopują ostatnio jak dzikie, ledwo zdążę otworzyć oczy, a już nadchodzi czas snu i nawet nie tyle, co muszę je zamykać, ile same się zamykają. Wczoraj padłam o 21:00, ledwo posnęły dzieci. Dziś jeszcze chwilę piszę, ale niedługo, bo czuję, jak ogarnia mnie zmęczenie. Zaczyna od stóp, stają się miękkie i bezwładne, potem otula kolana, uda, biodra… Niebawem dotrze do ramion i głowy. Na samym końcu usną moje dłonie, będą pisać do ostatecznego ussennienia.
To dzieje się właśnie teraz.
Klikam i znikam.
Klik.