Pokój ciemni się nocą, a jednak dostrzegam w nim jaśniejące kontury przedmiotów. Rama okna kontrastuje z szybą oświetloną od spodu przez pociemniałe niebo. Bok szafy błyska stalą przy mrocznych kątach pokoju, w których mieszka kawałek płaskiej dykty, a może coś jeszcze. Kształt suszarki z szarymi od bieli prześcieradłami rysuje się na tle zazwyczaj białej lecz teraz całkiem czarnej ściany.
Pokój rozmalowany czernią wydobywa wszystkie jasne kreski i kanty. Nocą nabiera charakteru mroku, w którym można zanurzyć stopy. Albo przetrzeć twarz, by stopić się z otoczeniem. Pył ciemności oprósza mieszkanie jak czarny śnieg. Przysiada na kołdrze, poduszkach i włosach. Kiedy się poruszam, lekko wzbija się w górę. Wypełnia sobą powietrze, zgięcia materiału, myśli.
Mój mózg spowalnia osypany mrokiem jak proszkiem do zbierania odcisków palców. Delikatnie przecieram głowę pędzelkiem, licząc na odkrycie zostawionych śladów ciekawych pomysłów i ważkich refleksji. W ciemności wyłania się jedynie biel konturu ćmy. Zastygła z ciasno ułożonymi skrzydłami. Może oznacza ulotność, a może inne oblicze nocy. Włochate i niedostępne.
Na tle ciemnego pokoju wypadam blado lecz wyraźnie. Moja twarz oświetlona bielą światła ekranu ma swoje blaski i cienie. Jestem namalowana białą kredką na ciemnym papierze – policzki, kawałek nosa, czoło. I dłoń. Reszta ukryta za fragmentem nocy, osypana sadzą, rozmroczniona. Wtopiła się w czerń. Powoli znikam w ciemności. Rozmywam nocą. Osuwam w sen.