W jednym z kątów mojego wnętrza mieszka ptak. Ma błękitne skrzydła i zielony tors. Śpiewa głosem mocnym, aż drży cała klatka piersiowa. Czasem drzemie z głową przechyloną. Wtedy milknie.
Kiedy doznaję smutku, ptak podnosi głowę i zaczyna swój śpiew. Wyśpiewuje wszystkie nuty smutku, jakie znajdzie. Te niskie i basowe i te wysokie, pełne krzyku. Gra głosem jak na skrzypcach albo flecie. Rzewnie, ujmująco, deszczowo.
Gniew także budzi ptaka. Śpiewa wtedy najmocniej, pełną piersią, jakby chciał się wykrzyczeć. Chwyta dziobem piosenki przejmujące, pełne rytmu i bojowej nuty. Dużo w nich mocnych klawiszy. Fortepiany i harmonie. Nieharmonijne, szarpane. Jakby ktoś utwór darł na małe kawałki i rzucał na ziemię. Jakby świat się palił.
W radości przebudzony ptak otwiera oczy i od razu śpiewa. Tony dobiera wtedy skoczne. Wesolutkie. Czasem wręcz puchate. To piosenki mało ambitne dla głosu, ale przyjemne dla ucha. Takie roznucone.
Ptak z mojego wnętrza mało śpi. Ciągle mało mu śpiewu, nie snu. Lubi deszczową pogodę, bo deszcz wygrywa przyjemny rytm o parasolkę, kiedy idę ulicą. W słońcu korzysta z upału. Dźwięki wibrują w rozedrganym powietrzu, rezonują uciekając w górę. Kiedy stoję wypełnia mi czas muzyką, a kiedy idę, towarzyszy dźwiękiem moim krokom.
Zamieszkał we mnie, gdy byłam mała. Pewnego dnia wleciał przez usta, kiedy przyglądałam się tęczy pełna dziecięcego zachwytu. Zamieszkał w jednym z kątów mojego wnętrza, chyba ma tam gniazdo.
Niektórzy ludzie przyglądają mi się niepewnie, kiedy ptak we mnie wyśpiewuje te wszystkie dźwięki i emocje. Niektórzy są zachwyceni. Pytają o moją duszę. Mówię im o ptaku, pokazuję kolor piór. Uśmiecham się łagodnie, kiedy wrzucą coś do kapelusza. Ptak śpiewa delikatnie, kiedy odchodzą w swoją stronę, unoszeni w życie przez dźwięk.