Każdy czasem spotyka jakiegoś upiora. Dlatego, być może, nie byłem zdumiony tak bardzo, kiedy spotkałem swojego. Może po prostu nie od razu zorientowałem się, że to upiór. Był taki ludzki!
Wyjechałem na kilka dni nad morze. Był środek zimy, ale ja właśnie zimą lubię morze. Zatrzymałem się w małym pensjonacie, w którym byłem po raz pierwszy. Chyba ktoś mi polecił.
Pierwszego dnia na śniadanie zszedłem bardzo wcześnie. Wziąłem jajecznicę i chleb i usiadłem przy oknie, by spoglądać w morze. Było wzburzone. Nawet przez okno słyszałem jego gniewny szum.
Może dlatego nie zwróciłem uwagi, kiedy do sali wszedł inny, zimowy wczasowicz. Aż podskoczyłem, kiedy zaszurał krzesłem.
– Nie chciałem pana przestraszyć. – powiedział. A ja mu uwierzyłem.
Wyglądał blado i pomyślałem, że przechodzi tu, nad morzem, jakąś rekonwalescencję. Może jakieś problemy z oddychaniem. Zagadnąłem jednak neutralnie:
– Morze dziś wzburzone.
– Jak zawsze przy czerwonym księżycu – Odpowiedział nieznajomy, a ja uznałem, że może nie wszystko z nim w porządku. Uśmiechnąłem się więc tylko i pospiesznie dokończyłem śniadanie.
Tego dnia nie spotkałem go już więcej, ale też nie szukałem. Wolałem unikać towarzystwa, bo zazwyczaj mnie ono męczy. Muszę się skupiać na tym, co ktoś mówi, nawet jeśli mnie to w ogóle nie interesuje. Wolę własne myśli.
Dzień upłynął szybko, jakby nadmorski wiatr przesypywał piasek szybciej w klepsydrze codzienności. Poszedłem wcześnie spać i spałem głęboko. Księżyc, który wisiał nade mną miał kolor bladego złota. Specjalnie sprawdziłem.
Następnego dnia, kiedy zszedłem na śniadanie, byłem gotowy na spotkanie z wczorajszym gościem. Tymczasem nie przyszedł, co nawet mnie trochę rozczarowało. Może nie przepadam za towarzystwem, jednak jeszcze bardziej nie lubię, gdy dzieje się inaczej, niż zaplanowałem.
Zabawiłem przy herbacie chwilę dłużej, licząc na to, że nieznajomy zaspał lecz nadal go nie było. W końcu machnąłem na to wszystko ręką i wyszedłem ze śniadaniowej sali.
Po drodze mijałem właścicielkę pensjonatu. Przywitaliśmy się uprzejmie i pchnięty jakąś nie znaną mi dotąd ciekawością spytałem:
– Ten blady pan już wyjechał?
Właścicielka spojrzała na mnie conajmniej dziwnie. Takimi mocno zaokrąglonymi oczami.
– Ale o kim pan mówi? Oprócz pana i mnie nie ma tu nikogo. – Odpowiedziała zdumiona.- Wszyscy goście dawno temu wyjechali i długo jeszcze nie przyjadą.
Może mi się zdawało, ale usłyszałem w jej głosie coś na kształt strachu. Może przestraszyła się mnie, a może czegoś innego. Niemniej odpuściłem temat, choć nabrałem pewnych podejrzeń, co do równowagi psychicznej właścicielki. W końcu dobrze pamiętałem wczorajszego gościa, jego twarz, głos, a nawet ubranie. Pożegnałem się i wyszedłem na dwór.
Tego dnia znów wiał zimny i porywisty wiatr. Chmury wisiały nisko, przez co świat wydawał się przyciemniony, mimo wczesnej godziny. Poszedłem w stronę morza, które szumiało, wyło i pełne wzburzenia uderzało w piasek plaży. Skręciłem w lewo i ruszyłem wzdłuż brzegu w stronę starej latarni morskiej. Lubiłem na nią patrzeć.
Dziś miałem wrażenie, że w oknie latarni świeci się światło, choć było to niemożliwe. Od wielu lat latarnia była nieużywana i zamknięta, o czym pierwszego dnia pobytu poinformowała mnie właścicielka. Choć teraz, po naszej ostatniej rozmowie, nie byłem pewien, czy mogę wierzyć w cokolwiek, co pd niej usłyszałem
Kiedy zbliżyłem się do latarni, wyglądała jak zawsze- na bardzo starą, samotną i opuszczoną. Ciemne okna świeciły pustką oczodołów, a cała sylwetka budynku wyglądała na przygarbioną. Chyliła się ku morzu.
Wtedy dostrzegłem jakiś ruch na schodach, które przeświecały przez dziurę w ścianie. Przyznam, że trochę mnie to przestraszyło. A wcale nie jestem bojaźliwy. Sumienie mam niczym nie obciążone, więc czego się bać?
Teraz jednak poczułem grozę. Jakby w powietrzu zawisła groźba, jak ciężki worek z piachem, który zaraz zleci mi na głowę. Naderwane drzwi latarni otworzyły się z impetem i uderzyły o mur. W czarnej dziurze wejścia zobaczyłem nieznajomego, którego spotkałem dzień wcześniej na śniadaniu.
– Ale mnie pan wystraszył! – krzyknąłem i zaśmiałem się nerwowo, by rozładować napięcie.
Wtedy zwrócił twarz wprost na mnie. Dostrzegłem na białym owalu twarzy oczy o barwie krwi. Widziałem je wyraźnie jak byśmy stali nie dziesięć, a jeden metr od siebie. W karminowych źrenicach odbijał się księżyc. Czerwony.
Wrzasnąłem. I poderwałem do biegu.
Biegłem gnany przerażeniem i trwogą, choć miałem wrażenie, że goni mnie coś więcej. Nie śmiałem sprawdzić. Chciałem po prostu znaleźć się jak najdalej od latarni, morza i tej upiornej postaci o czerwonych oczach.
W końcu dobiegłem do pensjonatu. Wpadłem do środka, zatrzasnąłem drzwi i zatoczyłem się na ścianę. Przysiadłem na podłodze i zaszlochałem. Czułem się starszy o jakieś dwadzieścia lat. Później odkryłem, że całkowicie osiwiałem. Jakbym zanurzył głowę w wybielaczu.
Właścicielka pensjonatu usiadła koło mnie ze szklanką wody. Wypiłem kilka łyków, to mnie trochę uspokoiło.
– Morze dziś wzburzone… – zagadnęła kobieta. A ja jej odpowiedziałem:
– Jak zawsze, przy czerwonym księżycu.
I roześmiałem się ochryple.