Bez tytułu

przez | 16 lipca 2021

Wychodzę późną porą, gdy księżyc już na mnie czeka w oddali. Idę wzdłuż własnych marzeń, a czas spomiędzy nocy, ciemną szczeliną przeciska się i spływa poza atmosferę. Pozostawia cienie wydarzeń prześwietlone na kartach pamięci. Rejestruję kierunki świata według słuchu, bo światła miasta przytłumiają gwiazdy. Liczę latarnie i kafle chodnika, by trafić kiedyś z powrotem. Rzucam kamyk i skaczę w wyimaginowaną grę w klasy z końcem dnia. Może przeskoczę do jutra, a może wcale nie. Zastygnę w dziś jak mucha zatopiona w bursztynie, utkwię na zawsze lub na nigdy. Będę wciąż od nowa przeżywać ten przedwczesny poranek, zbyt długie popołudnie i wieczór rozciągnięty pomiędzy chwilami. Takie to wszystko długie, a już skończone i za mną. Gdzie to życie mi się tak spieszy? Jakby ciągle chciało wyprzedzić mnie o krok, o rok, o śmierć. Wystawiam twarz na wiatr i księżyc. Głaszczą mnie ciepłymi palcami, ocieniają skórę. Staję się mniej widoczna, choć kontur wyraźnieje i odcina się na tle rozjaśnionego światłem nieba. Zarysowana wprawniej. Bliższa ukończenia. Rozmawiam z bezpańskim kundlem o samotności milczenia, długo peroruję, a on milcząco kiwa głową lub podnosi uszy. Szczeka potem przekonująco, więc odchodzę w inną stronę. Znajduję chłód pomnika, choć wcale go nie szukałam. Pod stopami trawa żyje tajemniczym, chitynowym życiem i pachnie latem. Na ławce rozsiadła się młodość, głośna, pełna bluzgów i wiary w nieskończoność. Wsłuchuję się w jej głos. Nic się nie zmieniła, nie wyrosła i nie zdziadziała. Zatrzymała się w ćwierć życia, zabalsamowała w kiedyś. Znajduję kryształy łez podobne do rozbitego szkła i chowam do kieszeni. Ręcznikiem nocy przecieram twarz. Powilgotniała od rosy i nadziei na poranek. Rozmywam się w szarówce. Znikam o jeden dzień.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *