Dziś mi cały dzień jakoś smutno. Nie wiem do końca dlaczego i próbuję to rozwikłać. Zaliczam ostatnio takie wahnięcia nastrojów z przewagą, niestety, tych w dolne rejony. Próbuję się z tego wygrzebać, czasem na trochę mi się udaje, ale potem znów spadam niżej i ten smutek powraca. Jakoś się rozproszyłam wewnętrznie, wybiłam z kursu na lot ku wyżynom i ciężko mi się unieść z powrotem. Czuję, że jestem wewnętrznie pospinana, przyduszona w rejonach mostka, jakby mnie jakiś ciężar przywalił. Musi być spory, a jakoś trudno mi go dostrzec i ciągle szukam i szukam. Mimo wszystko wierzę, że znajdę. A wtedy rozwikłam lub przetnę, zależy jak będzie prościej, lepiej i z widokiem na szczęście.
W takich momentach mam wrażenie, że mój umysł dosiada niżowego konika i hula po dołujących myślach, bryka po spostrzeżeniach czego nie mam i galopuje w rytmie tego, co bym chciała. Dzięki temu wiem, jak mi źle i jak wokół mnie źle, więc mój smutek czuje się pielęgnowany, podlewany i ogólnie zaopiekowany. W przeciwieństwie do mnie. Czuję się porzucona na rzecz smutku i domagam opieki! Pełnej czułości, łagodności, a przede wszystkim nadziei. Chcę dużo, dużo nadziei. I czegoś pozytywnie optymistycznego.
Może napiszę o tym, co mam, tak na przekór konikowi. Może dzięki temu dostrzegę to, na czym umysłowi trudniej się zatrzymać. Może poczuję wdzięczność i radość. Może coś odmienię.
Więc przede wszystkim mam wspaniałą rodzinę. Cudownego męża, który jest zawsze, gdy go potrzeba, który tak lubi się śmiać i który tak wesoło zajmuje się naszymi dziećmi. Który ciężko pracuje, a mimo to zawsze ma czas, by poczytać książkę, ułożyć puzzla czy wyskoczyć do parku. Mam też wspaniałych synów. Słodkich, uroczych, pełnych energii. Mogę ich kochać ile chcę i nawet jeszcze bardziej. I dużo się przytulać. Mogę patrzeć jak rosną, rozwijają się, uczą. Sama się przy nich rozwijam i uczę, dzięki nim odkrywam się w różnych odsłonach, twarzach i obliczach, także tych trudnych, bym miała nad czym pracować w wolnych chwilach. Widzicie ile mam? A to dopiero początek. Bo wszyscy jesteśmy zdrowi, a zdrowie to wielki dar. Każdy z nas ma jakieś trudności, ale one tylko podkreślają nasze zdrowie i to, co przychodzi nam łatwo. Mam też piękne, przestronne mieszkanie o wysokim suficie. Widoki z okna są pełne przestrzeni i chmur, a podłoga cudownie drewniana. W tym mieszkaniu nawet latem, jest sporo chłodu, choć słońce też wchodzi do środka. Słońce… Ostatnio wreszcie jest i grzeje i to jest powód do zachwytu. Bo ja uwielbiam to ciepło, dotyk promieni na skórze, zapach poranka i okna otwarte przez całą noc. Mam lato! Już samo to, jest powodem do mega radości. A przecież to nie koniec. Bo skoro lato, to sezon na owoce i warzywa w toku i mogę jeść to wszystko, co najbardziej lubię. Mam więc fasolkę szparagową i bób, pomidory, ogórki, gruntowe i małosolne, młode marchewki i ziemniaki, botwinę, morele, czereśnie. Mam też krótkie spodenki i koszulki bez ramiączek i wszystkie je bardzo lubię. Mogę chodzić po dworze i czuć świat przez skórę, co jest niezwykle przyjemne. Mam ciepły wiatr i burze. A czasem nawet deszcz. Taki letni. O rany, ale ja dużo mam. Czuję, że mogę tak wypisywać jeszcze długo. To bardzo przyjemne. Ale dopada mnie sen, co choć ździebko uciążliwe w pisaniu, ogólnie jest czymś wyjątkowym, co mam. Senne noce. Rzecz piękna, potrzebna i wcale nie każdemu znana. Mam to szczęście, że śpię, zasypiam bez problemów i zaliczam tylko kilka pobudek na karmienie, które zazwyczaj trwają chwilę. Do tego na leżąco, w pozycji prawie wygodnej. Więc całkiem przyjemnie. Bo jeszcze dzięki temu mogę się poprzytulać i nawąchać tego mojego malucha. A to jest takie milutkie!
Jak tak piszę, te wszystkie dobre rzeczy, które mam, to trochę się rozluźniam i optymistycznieję. Gdyby nie samoistne zamykanie powiek, które też mam i to zapewne na całe szczęście, chętnie popisałabym więcej. Zrobię to jutro. Bo teraz to już czas na sen. Ten, który przychodzi mi z taką łatwością. I który przynosi świeże siły. Do czerpania z obfitości życia. Pełnymi garściami. Które obie mam.