Czasem mam wrażenie, że przechodzę myślowy lockdown. Siedzę w swojej głowie, wśród snujących się pod czaszką myśli i tak mija mi dzień. Oczywiście na zewnątrz wykonuję różne rzeczy. Sprzątam, gotuję, nazywam przedmioty i zwierzęta ich imionami, rysuję, piorę, całuję słodką główkę mojego synka, przełączam bajkę, znajduję przepis i robię jeszcze mnóstwo różnych innych czynności. Niezależnie jednak od nich, po głowie wędrują mi myśli, które zostają we mnie, bo jakoś nie mam jak ich z tej głowy upłynniać. Nie wiem, może każdy tak ma. Może wszyscy tak siedzimy, pozamykani w mieszkaniach naszych głów, zbyt rzadko wietrząc pomieszczenia i nie wychodząc z siebie.
Kiedy byłam mała marzył mi się notowacz myśli. Takich płynnych, które przewijają się w mojej głowie, kiedy idę ulicą, myję talerze, czy patrzę za okno. Czasem mam wrażenie, że układają się w znaczący wzór, który mógłby dobrze zabrzmieć, uchwycony na kartce, taśmie lub czymkolwiek innym. Być może coś by wyjaśnił albo przynajmniej opowiedział, gdyby tylko udało się go utrwalić. Kiedy jednak próbuję zabawić się w stenotypistkę myśli, które tak swobodnie wcześniej poruszały się w przestrzeni mojej głowy, słowa rozjeżdżają się, gubią rytm i znaczenie, stają się płaskie i nieciekawe. Ich kolory blakną. Jakby nie chciały być uchwycone i zatrzymane, a ich jedynym stanem był ten płynny. Pełen nietrwałości i zapomnienia.
Kiedy czasem patrzę na świat, czuję się od niego oddzielona firanką własnych myśli. Nie potrafię ich uchwycić, ale one jak natrętne muchy powracają. Przyglądam się ludziom zza tej myślowej moskitiery, zanurzona w świecie jak w wodzie. Z lekkim wytłumieniem dźwięków i rozmazaniem rzeczywistości. Czasem tylko coś, jakiś przedmiot lub dźwięk, nabiera ostrości i konturu. Odrywa się wtedy od dna i wypływa ku powierzchni. Wywołuje lawinę bąbelków, która gna ku górze jak myśliwski pies. Składam usta w głoski i mówię. Choć nie zawsze do kogoś. Ostre krawdędzie ranią mnie w język i podniebienie. Wtedy z powrotem milknę. I zamyślam się.