Kiedyś, jakieś 11 a może 12 lat temu zamieszkałam na Majdańskiej. W moim pierwszym samodzielnym mieszkaniu, takim wynajętym, ale przez chwilę własnym.
Przemierzałam pokój z kuchnią, łazienką i balkonem, a w pustych przestrzeniach niósł się stukot moich stóp o panele. Stu stuk niosło echo i odbijało się od ścian i szyb. A ja wsłuchiwałam się w ten dźwięk i przyglądałam widokom za oknem, pustym ścianom i kątom. Myślałam, że są najpiękniejszymi przestrzeniami i widokami na świecie.
Powoli je zapełniałam. Łóżkiem z drewnianą ramą i starym biurkiem, pełnym maźnięć i pacnięć farbami z długich malarskich nocy. Fotelem i komputerem. Książkami. A potem jeszcze kotami. Takimi przygarniętymi.
W tamtym czasie przychodziły do mnie wiersze. Stukały do drzwi i w okna. Kiedy wracałam z pracy, często znajdowałam je siedzące na półce pod lustrem albo bawiące się z którymś z kotów. Turlały się jak piłeczki, czasem podzwaniały, kiedy indziej pachniały deszczem. Było ich pełno.
Spisywałam je na kartach monitora, żeby zatrzymać na chwilę. Wyrywały mi się czasem z palców i umykały przez okno zostawiając na palcach pył. Wpatrywałam się w smugę po nich, ale nie zawsze mogłam odtworzyć ich konstrukcję. Były takie kruche i ulotne!
Koty czasem dopadały ich pierwsze i przygwożdżały łapą na szybie. Tak nie do końca, by przedłużyć zabawę. Ostatecznie jednak wiersze zastygały w bezruchu, a zniesmaczone końcem zabawy koty, lizały swoje łapki i przecierały pyski.Ze zdumieniem przyglądały się zbieranym przeze mnie literowym truchłom, jakby po raz pierwszy widziały je na oczy.
Czasem udało mi się je odtworzyć, a czasem wyrzucałam z balkonu. Spadały powoli i z wdziękiem. Wsiąkały w ziemię atramentem, a może czymś jeszcze, co trudno uchwycić. Jakąś myślą, emocją czy chwilą. A może wszystkim po trochu.
Zasypiałam wpatrzona w gwiazdy za oknem, na moim wynajętym chwilowo kawałku nieba. Czasami księżyc oświecał mi twarz, wtedy zazwyczaj śniły mi się srebrne sny. Twarz wtulałam w koty. Ich miękkie futra kołysały mnie do snu prążkami, łatami i szylkretem. Po suficie krążyły słowa. Bazgrały coś w ciemnościach, czego nie mogłam odczytać. Koty mruczały, a odległe dźwięki miasta z każdą godziną cichły. Klosz nocy wytłumiał moje mieszkanie i myśli. Zabierał mnie na drugą stronę dnia. Zamykałam oczy, by odpłynąć daleko. Jednak nad ranem wracałam. Każdego ranka. Do nowego życia.