Chce mi się i nie chce pisać. Zaczynam i kreślę. Zmieniam koncepcje, pomysły, tematy. Jestem zmęczona i śpiąca. Trochę zrezygnowana. A jednak piszę. Bo napisanie przynosi satysfakcję. Daje poczucie sprawczości. Czasem nawet zadowolenia. Takie trochę piszę, więc jestem.
Mam trudniejszy czas, choć nie dzieje się nic dramatycznego. Chwieję się wewnętrznie, jakbym szykowała się do zmian. Prowadzę dialogi ze sobą, w których o coś walczę i z czymś się godzę. Jestem naprzemienna i przejściowa. Jak przedwiośnie.
To wszystko czemuś służy i dokądś mnie prowadzi. To pewnie nawet najlepsza z możliwych dróg. A jednak męczy rezygnacją i brakiem sił. Jakąś nutą pesymizmu gdzieś w głębi.
Czasem, by odnaleźć równowagę, trzeba zaliczyć oba bieguny. Dotknąć każdego ekstremum, by wiedzieć gdzie leży złoty środek. Jest szansa, że po prostu szukam tego idealnego miejsca i stąd te różne przechyły.
W tym rozhuśtanym oceanie momentu, stałe punkty w krajobrazie są ważne. Pozwalają odnieść się do siebie, nadają kierunek i utrzymują na powierzchni. To wieczorne pisanie staje się więc latarnią morską, w której wystukiwane na ekranie literki przypominają sygnał świetlny nadawany morsem a rozjarzony ekran dodaje otuchy.
Każda noc przybliża mnie do czegoś nowego. Każdy dzień jest jakimś początkiem, który nie raz kreślę, kasuję, znów rozpoczynam. Życie przypomina mi ten tekst, pełen zmian koncepcji, pomysłów i tematów. Pracę nad tekstem zaraz skończę. Obróbka życia jest w bezustannym toku.