W dniu matki moje dziecko nie dało się oddać pod opiekę mojej matce, po czym przysnęło na moich rękach w poczekalni do lekarza. Spało na tyle czujnie, by nie dać się przełożyć do wózka czy na ręce babci. Wizytę więc zaliczyłam z nim na łapkach, kurczowo wtulonym w moją szyję w ramach przestrachu, że ta pani doktor to może jednak od niego, a nie od mamy.
W rezultacie tej półdrzemki syn zasnął po raz drugi, w godzinach nietypowych, a ja zasnęłam z nim. Bo noc oboje mieliśmy intensywną. Więc najzwyczajniej padłam, gdy tylko zamknął oczy. A kiedyśmy się przebudzili, mąż przysłał smsa, bym po cichutku otworzyła drzwi. Starszy syn, wybiegany po przedszkolu na placu Komedii, zasnął w samochodzie, więc na plecach ojca wpłynął do mieszkania. Spał dalej nawet wtedy, gdy wypoczęty i pełen wigoru brat trzasnął drzwiami i kiedy mąż mój doniósł z samochodu różne rzeczy. Laurkę i ciastka dla mamy też.
Reszta wieczoru upłynęła nam pod hasłem: „młodszy synu uśnij!”, ale szło nam to średnio. Zwłaszcza synowi. Bo ja to szybko zrobiłam się senna.
A kiedy w końcu zasnął i przeniosłam go do śpiącego brata, tośmy się z mężem kapnęli, że nie ma w mieszkaniu najważniejszej poduszki świata. Została w samochodzie, ponieważ rano była niezbędnym towarzyszem w drodze do przedszkola. Nie musieliśmy nic mówić, by wiedzieć, że nie ma bata, poduszka musi być. Bez trudu bowiem, mogliśmy ujrzeć oczami wyobraźni przebudzenie starszego syna i natychmiastową potrzebą poduszki Absolutne bez przyjęcie informacji, że nie ma. A potem nocne bieganko do auta. Więc zdecydowanie lepiej od razu pobiec. Przed własnym snem.
Ostatecznie leżę w łóżku z dwoma śpiącymi synkami. A oczy mi się kleją. I łeb opada. Taki to dzień rozsynchronizowanego snu. Może przynajmniej noc się bardziej spasuje. I pośpimy do rana. A może wcale nie.