Noc jest odchyleniem od dnia. Metamorfozą jasności poranka i południa w mroczne oblicze wieczora, północy i przedświtu. Noc jest domknięciem tego, co jasne. I choć ma swoje pół, to nie wiadomo, gdzie jej całość. Nagle bowiem okazuje się, że już ranek. Więc gdzie noc? W prześwicie przedświtu czy pomiędzy powiekami? Mrugam i naraz noc zmienia się w świt. A potem jest już dzień i cała ta feeria barw i błysków, jakby nocy nigdy nie było. I jakby nie miała nadejść. A przecież czycha. Przyczajona za załomem dnia, ukryta w cieniach wieczora. Ciemność opinająca, ciężka, pełna sekretów i szeptów. Wraca każdego wieczora i przysiada na ramionach dnia. Ogarnia świat swoją mroczną tkaniną, jakby okrywała nas pledem do snu. Moje oczy stają się ciężkie i lepkie od nocy. Zjeżdżają ku dołowi, a ciało poddaje się sennej osnowie. Opadam na łóżko jak kawałek płótna, lekka i bezwolna, a noc domyka się nade mną. I odchyla o 180 stopni. Na całe długie i senne przymknięcie powiek. Nocne mrugnięcie okiem. Do dna dnia. Do całkowitego resetu ciemności. Do zajarzenia źrenicy.