Krem z bajki

przez | 12 maja 2021

Historia tego kremu, którego już nie ma, jest w stylu bajki o Kopciuszku. Otóż postanowiłam zrobić sobie ekskluzywny krem pod oczy z olejkiem różanym, olejem z opuncji i w ogóle całą masą hiper bombowych składników. Rozpisałam sobie recepturę, procenty, gramy, trochę pokreśliłam, naliczyłam się w głowie i na kalkulatorze i przystąpiłam do działania.

Początek był łatwy, do osobnych zlewek odmierzyłam fazę wodną i fazę olejową, a następnie zaczęłam podgrzewać je w kąpieli wodnej. Tym razem oleje dość długo się rozpuszczały, ale uznałam, że tak widać być musi. W końcu przyszedł moment połączenia obu zlewek i tu znienacka powstał zgrzyt. Niemal dosłowny. Otóż mieszadełko nie podołało mieszaniu, mikstura była za gęsta. Improwizowałam dolewając na szybko spore ilości oleju jojoba, którego pierwotnie w ogóle w recepturze nie było, ale wydał mi się względnie najbezpieczniejszy do ratowania kremu w opresji. I rzeczywiście, trochę poprawił konsystencję. Mieszadełko raźno ruszyło do mieszania i po chwili, mogłam przystąpić do dodania tych wszystkich bajerów, które dodaje się już w niższej temperaturze. Na koniec wyrównałam pH i przełożyłam krem do słoiczka. Ale to wcale nie koniec tej historii.

Pozostało mi czekać do następnego dnia, a ja bardzo nie lubię czekać, kiedy jestem podekscytowana. Byłam taka ciekawa wyniku! Wyobrażałam sobie ten lekki, delikatny, o konsystencji jogurtu krem, który wygładza, pieści i chłodzi mą skórę pod oczami, choć zarazem czułam, że trochę inaczej mi wyszło i otrzymana konsystencja jogurtu w niczym nie przypomina. Już bardziej masło, jeśli chciałabym pozostać w porównaniach nabiałowych. A masło kojarzy mi się raczej z czymś ciężkim, tłustym, no niech będzie, trochę chłodzącym, ale to jedyny plus, więc ogólny minus. No i sprawdziłam. I było właśnie masło. Trzasło.

Niby nic, ale smuteczek był. Bo i zawiedzione oczekiwania, i jakiś posmak porażki, a do tego żal tych wybajerzonych składników, wcale nie tanich, a wyrzuconych w masło.

Na fali tego żalu, że zmarnowane, pomyślałam, że spróbuję na ręce. Bo takie tłuste, to jak znalazł na azeteesową egzemę na łapce, która póki co, od żadnych kremów nie znika. Ani kupnych, ani tych dotychczas przeze mnie ukręconych. W zasadzie, to cieszę się, jak trafię na krem, który łagodzi, bo niektóre to wręcz odwrotnie, rozpalają część dłoni i stają się dla egzemy pożywką, dzięki której nabiera ona sił i się rozrasta, obejmując piekącą czerwienią nowe fragmenty skóry. Więc posmarowałam tym moim wybajerzonym masłem dłonie i powiem jedno: to jest absolutnie najlepszy krem do rąk z azs jaki miałam. On zniknął mi egzemę. Wziął i ją trzasnął. Takie z niego brzydkie kaczątko. Choć Kopciuszek jest o tyle utrafiony, że wczoraj wieczorem krem się skończył i zniknął, a koło północy moja dłoń zaczęła z powrotem piec żywym ogniem. I piecze wciąż.

Zrobiłam więc go znów. Takiego tłustego i ciężko mieszalnego. Dziś. Pomiędzy mopowaniem, spacerem, a obiadem. Tym razem specjalnie się pomyliłam w proporcjach i z góry doliczyłam sporo jojoby. Wiedziałam na czym się ostatnio potknęłam i dlaczego wyszło takie gęste, więc rozpisałam nową recepturę z uwzględnieniem obecnie chcianego błędu. No i teraz znów siedzę i czekam, pełna ciekawości, ekscytacji i obawy. Bo ten krem, to był skarb i najprawdziwsze czary. A jeśli taki krem spotyka się tylko raz w życiu?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *