Palenie

przez | 4 maja 2021

Ostatnio kupiłam sobie ziołowe cukierki w kartonowym, nie za dużym pudełku i włożyłam do kieszeni płaszcza, o czym po chwili kompletnie zapomniałam. Kilka godzin później gdzieś wychodziłam i narzuciłam na siebie płaszcz. Sięgnęłam ręką do kieszeni, by wyjąć klucze i trafiłam dłonią na pudełko. Po plecach przebiegł mi dreszcz, bo przez chwilę myślałam, że to papierosy. Przez te kilka sekund nie myślałam o tym, skąd i jak, tylko po prostu byłam przerażona. W końcu czasem śni mi się, że palę, a to było właśnie jak taki sen. Nierealne, ale bardzo prawdziwe. Oczywiście zaraz kapnęłam się, że to cukierki, ale ten przestrach pozostał we mnie na długo.

Zaczęłam palić, jak miałam 17 lat. Byłam w drugiej klasie liceum, wydawałam się sobie bardzo dorosła, a mój wewnętrzny świat był już nieźle posypany przez Alzhaimera babci. Do tego zakochałam się w starszym ode mnie mężczyźnie, który palił, więc te papierosy wydawały mi się bardzo atrakcyjne z co najmnie trzech powodów. Najpierw trochę próbowałam, na jakichś imprezach i po pijaku, a potem wyjechałam na Święta Wielkanocne z przyjaciółką do Zakopca i tam ostatecznie w temacie popłynęłam. Na 20 lat.

Kto mnie znał sprzed ciąży, ten wie, jak bardzo papierosy wrosły w moje życie. Towarzyszyły mi każdego dnia od otwarcia oczu do pójścia spać, choć zdarzało się palić i w nocy. Nic mi nie przeszkadzało. Paliłam, kiedy byłam chora, kiedy bolał mnie brzuch albo męczył kac. Kiedy byłam zmęczona i pełna werwy. Kiedy się zestresowałam, kiedy chciałam się zrelaksować i kiedy się nudziłam. Kiedy potrzebowałam chwili dla siebie i kiedy brylowałam w towarzystwie. Kiedy milczałam i kiedy byłam rozgadana. Paliłam chodząc i stojąc, siedząc i leżąc, po jedzeniu i przed, do kawy i do piwa, bez napoju i zamiast posiłku. Non stop.

Tak naprawdę sama nie umiałam zobaczyć własnego obrazu bez papierosa w dłoni. Był tak nieodłącznym dopełnieniem, że dziwnie mi było myśleć o sobie bez tego dodatku, jakby wrósł w moje palce na stałe. Stał się nieodłączną częścią życia, kawałkiem mojego ciała i sporej części umysłu.

Doszłam do takiego momentu, w którym nie umiałam podjąć żadnej decyzji bez zapalenia fajka. Każde zadanie do wykonania, choćby najprostsze i krótkie, jak zamiecenie pokoju, wymagało wcześniejszego przygotowania w postaci palenia, a następnie nagrody po zakończeniu, w postaci dokładnie tej samej. Kiedy uczestniczyłam w wydarzeniach czy spotkaniach, podczas których się nie paliło, odliczałam sekundy do wyczekanej przerwy. Przez te kilka wolnych minut paliłam nie jednego, a dwa lub trzy papierosy, by napalić się na zapas, jakby to było możliwe. Nie jadłam, nie piłam, karmiłam jedynie mój nałóg. W słońcu, ale i w zimie. Marznąc i przytupując z zimna. Paliłam.

Z każdym rokiem było tylko gorzej. I choć przestałam lubić palenie, paliłam dalej. Zachłanniej i więcej.

Coraz więcej też uwagi poświęcałam paleniu. Wszystko podporządkowywałam rytuałom związanym z nałogiem, planowałam wydatki, wydarzenia i dni, w taki sposób, by mieć zawsze co, kiedy, gdzie i jak zapalić. Nie było nic w harmonogramie, co by było ważniejsze od palenia. Ze wszystkiego mogłam zrezygnować, ale z tego nie.

Ciągle kombinowałam. Jak zrobić, żeby nałogowi było jak najlepiej. Wymyślałam baśnie i legendy. O relaksie przy paleniu. Luzackim stylu. Pomocy w skupieniu. Obrastało to palenie w takie historie, że można by odnieść wrażenie, że tylko dlatego żyję, że palę. Jakby papierosy były tym właśnie, co pomaga, ratuje i wzmacnia. Nie tym, co niszczy, pęta i niewoli. A najgorsze było to, że w te własne legendy wierzyłam. Potrzebowałam wierzyć. Albo mój nałóg potrzebował.

W końcu było tak, że nie lubiłam palenia, nie lubiłam siebie palącej, a i tak paliłam. KIlka razy próbowałam rzucić, ale te wszystkie mity tkane przez lata obezwładniały mnie. Kim będę bez palenia? Zastanawiałam się. Przestanę być fajna, myślałam. W końcu przez wiele lat uważałam, że ten rulonik w dłoni nadaje mi taki atrakcyjny rys. I w ogóle, czy ja bez papierosa, będę coś umiała?! Przecież nic nie namaluję bez tej chwili skupienia na fajka, nic nie napiszę, bez relaksu z papierosem przed, nic nie powiem bez świadomości odstresowania paleniem po. No daję słowo, w moim myśleniu, bez papierosa mnie nie było. Jakby nałóg zagarnął część mnie dla siebie.

Moje marne próby rzucenia papierosów podbudowywały siłę palenia we mnie. Czułam się bezsilna, słaba i zniewolona. To mnie tak przygniatało, że natychmiast musiałam zapalić. Najlepiej od razu dwa. Codziennie mówiłam sobie, że od jutra rzucam i codziennie przesuwałam jutro. Moje i tak już marne poczucie własnej wartości spadało na łeb i szyję w obliczu potęgi nałogu i własnej niemocy. Paliłam więc więcej, by się pocieszyć, ale pociecha była już niemożliwa. Tkwiłam w pułapce, do której nie tylko sama weszłam, ale którą sama zbudowałam i wzmocniłam. Brakowało mi łomu. Albo jakiegoś wytrychu.

Zrobiłam to. Wylazłam z tej pułapki, choć do dziś nie do końca wiem jak. Niewątpliwie pomogła mi w tym terapia, którą zaliczyłam chwilę wcześniej i ciąża, której bardzo chciałam. Mimo tego wcale nie było łatwo. Było nawet okropnie.

Kiedy dowiedziałam się o ciąży, jedną z pierwszych myśli było to, że muszę rzucić palenie. Od razu poczułam ten obezwładniający strach, przed zaprzestaniem palenia. To mnie paraliżowało. A jednak chciałam, by moje dziecko było zdrowe. Chciałam przestać palić dla niego.

Niektóre kobiety mówią, że w ciąży odrzucało je od palenia. Ja tak nie miałam. Czułam się świetnie, nie miałam żadnych ciążowych uciążliwości, a palić chciało mi się jak gdyby nigdy nic. Czyli non stop. Ograniczyłam się. Paliłam dziennie od zera do 8 papierosów. Zależało od dnia. Czasem nie wytrzymywałam i biegłam do kiosku po paczkę. Wypalałam papierosa, czasem dwa, a pozostałe spuszczałam w toalecie. Wiedziałam, że jeśli będą, to je wypalę. A tak, to nie zawsze chciało mi się lecieć do sklepu i przeczekiwałam kryzys. Po każdym fajku miałam okropne wyrzuty sumienia. Widziałam to moje maleństwo zatruwane syfem z papierosa i czułam się złym człowiekiem. Było mi z tym źle, ale potrafiłam nie wkręcać się w ten tajfun samobiczowania, bo dobrze wiedziałam, gdzie on mnie prowadzi. Do kolejnego fajka. Nałóg to podstępna i przewrotna bestia. Widziałam to.

Zapisałam się na trzy spotkania z psychologiem w ramach bezpłatnego programu w Centrum Onkologii. Uznałam, że nie zaszkodzi, choć przed pierwszą wizytą wypaliłam na wszelki wypadek ze dwa. Z każdego z tych spotkań wzięłam coś dla siebie.

Na pierwszym spotkaniu młodziutka pani psycholog zaskoczyła mnie mówiąc, że skoro do niedawna paliłam paczkę dziennie, a teraz zeszłam do „od zera do ośmiu, zależy od dnia”, to jest to ogromny mój sukces. Przyznam, że niebywale podniosła mnie tym na duchu i wlała we mnie nadzieję. Przy kolejnej wizycie spytała, co bym powiedziała sobie w temacie tych porażek z rzucaniem, jakbym była swoją starszą siostrą. To mnie trochę rozczuliło. I jakoś znalazłam dla siebie więcej ciepła.

A potem nastąpił taki dzień, że jakoś od rana nie zapaliłam. Pojechałam do przyjaciółki i jej czteromiesięcznego synka. I kiedy tak u nich byłam, to ten maluszek znienacka wtulił się we mnie, co było bardzo milusie. Ale najmilsze było to, że ja nie śmierdziałam fajkami. Ta myśl, że tulący maluch czuje po prostu mój zapach, miała w sobie tyle radości, że do dziś ją pamiętam. W mojej pamięci, od tego momentu nie palę. Pięć i pół roku.

Coś mi się wtedy odkliknęło w mózgu. Stałam się niepalącą. Choć nie przestałam być palaczem. Bo tego odklikać się nie da.

A jednak z czasem jest łatwiej. Na początku częściej odczuwałam nikotynowe pokusy i głody. Najbardziej wtedy, kiedy dzieci w pobliżu nie było. Jakbym wstydziła się palić przy nich, ale bez nich… Te myśli „tylko jeden” i „tylko raz” przemykały i nadal czasem przemykają przez moją głowę. Nauczyłam się nie wytłumiać ich, a dopowiadać historię o tym, co się dzieje dalej. Czyli palę jednego, potem kolejne, w końcu kupuję paczkę. Przestaję się kryć, palę przy dzieciach, przytulam je przesiąknięta zapachem dymu, wstydzę się, próbuję rzucić i znowu jest tak trudno. To mnie zawsze stopuje. Nie wiem, czy dałabym radę rzucić znów. A palić już nie chcę. Zbyt polubiłam wolność.

Czasem nałóg mocno przypomina o sobie. Najczęściej w snach, ale ostatnio zrobił to na jawie. Kiedy dotknęłam tej paczki cukierków i poczułam znajome łaskotanie gdzieś w środku, miałam przez chwilę wrażenie, jakby tego czasu wolności nie było. To mnie bardzo wystraszyło i ten strach, tak mimo wszystko, mnie cieszy. To dzięki niemu jestem taka ostrożna. Boję się potęgi nałogu. Mam nadzieję, że strach ten ochroni mnie w przyszłości. Choć pewności nigdy mieć nie będę.

2 komentarze do „Palenie

  1. Ulka

    Zaczęłam palić z podobnych pobudek. Tyle, że byłam młodsza a on nie był mężczyzną tylko nastoletnim, starszym bratem koleżanki 😭🤣

    Odpowiedz
    1. Snuje mi się Autor wpisu

      Tak sobie teraz myślę, że ten mężczyzna był jednym z moich pretekstów do palenia. Pewnie jeśli nie on, byłby ktoś lub coś innego. Ja już wtedy byłam jedną, wielką ucieczką od siebie, więc palenie było odpowiedzią na moje potrzeby regulowania emocji i jednym ze sposobów na ucieczkę.
      Dzięki za komentarz, bo zastanawiając się nad odpowiedzią tak mnie olśniło. Że to nigdy nie chodziło o to, co na zewnątrz, to już było we mnie. Choć pierwotnie, ale sporo wcześniej, coś z zewnątrz tak mnie od siebie poodcinało, że potem to już tylko uciekałam.

      Odpowiedz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *