Jestem Szarym Wilkiem. Eirfwolfem Warrenem. Z rodu Warrena Wielkiego Króla i Myśliwego. Króla roślin i ptactwa. Króla światła i tego, co kryje się poza nim. Króla jezior i Jady, rzeki czyniącej dobro. Króla lasów Ciemniejących i tych, Które Kwitną O Brzasku, jaskiń grafitowych i dolin Dojmujących, Gór Pielgrzymich i pielgrzymów podążających, pieśni niestworzonych i tych, co już zaistniały, słów nieposkromionych, czasów przeszłych i teraźniejszych, choć nie wiem, czy przyszłych, Króla trawy i kwiatów najdrobniejszych, pustyni Słowa i szmerów owadzich. Króla Życia wszelkiego, kochającego świat ten i podwładnych swoich.
Ja, Szary Wilk, narodzony z matki mojej, Marzenia Złotego, Darilmii, siostry Króla Wielkiego, Warrena, Prawdziwego Władcy, czuję, że po latach trzystu, jestem stary i mam potrzebę opowiedzenia historii świata, do którego przybyłem, który poznałem, pokochałem i który nie raz mnie zadziwił rozczarował upokorzył uradował zachwycił. Mój kraj nazywa się Tracja.
Piękna to jest kraina, choć wyspa, morzem poskromiona.
Od południa otacza ją pasmo gór. Wysokich, skalistych, drapieżnych i pełnych jam, wykrotów, tuneli śnieżnych, kryjówek zwierząt znanych i nieznanych, prastworzeń i stworzeń, istot niepamiętnych, o których czasem mówią nam legendy i pieśni, jak ta, którą mama śpiewała mi przed snem:
Nim na szczyt wejdziesz
Otoczy cię
Świat nieznajomy
Stworzeń z dziecinnych bajd
Orzeł zraniony
Uleczy ból
Rozpowie pieśń
Na cztery świata strony
Poniesie w doliny i ciepły raj.
Tam będzie maj
Brzęczenie pszczół
Niedźwiedź swe futro zrzuci
Nie wierzysz mi
Lecz gdy w sercu masz dar
On bardzo lubi ludzi
Aaaa…aaaaaaaaa.
Niedźwiedź jak wilk
Baaaaardzo lubi ludzi
Lecz jeśli wolisz
Nikt ci nie rozkaże
Na żaden szczyt górski wznosić się
Nie musisz znać orła
Co leczy ból
Zawsze możesz przygodę porzucić
Po co ci futro niedźwiedzie,
Gdy siedzisz przy kominie
I po co pszczeli miód
I wilk
I strach
Tylko przygoda cię ominie
Aaaaaaaa…aaaaaaaaa
Po prostu Cię ominie
Tak mi śpiewała matka. To dzięki niej nigdy nie porzuciłem przygody. Zawsze chciałem spotkać tego niedźwiedzia, co zrzuca skórę. Ale nigdy nie dane mi było. Jako dziecko wyobrażałem sobie go, jako istotę muskularną, półolbrzyma, prawdziwego siłacza o niedźwiedzim pysku. W rezultacie tych marzeń tak właśnie postrzegałem ojca – a może i odwrotnie- ojcem mym był Szary Niedźwiedź, Co Silny, a w naszej mowie Eirfbeearee Warrenn.
Mój ojciec zaginął. Byłem wtedy jeszcze dosyć młody, miałem jakieś 25 lat, kiedy wybuchł bunt i Czarna Wielka Bitwa, w wyniku czego powstało Czarne Państwo, to potoczna nazwa. Prawidłowa brzmi: Kawinnis sahin with. Państwo Czarne, Bez Bieli, w najlżejszym tłumaczeniu. W każdym razie ten bunt, ta bitwa i czas zabrały mi ojca, mojego siłacza o niedźwiedzim pysku. Zabrały mi mistrza w celowaniu z łuku, zielarza i najcudowniejszego przewodnika po Tracji, jej wzgórzach, dolinach, lasach, jeziorach, szczytach górskich, pustyni. Wywołały natomiast sporo nienawiści do Czarnych, Kawinnów, za tę stratę.
Ale miałem opowiedzieć o Tracji.
Ze wschodu jest jedynie pustynia, Pustynia Wiatru, pełna piasku słońca i skorpionów. Mieszkają tam podobno, jak i w górach Pielgrzymich, pradawne istoty, choć nikt jeszcze tego nie poświadczył. Świadczą tylko legendy i pieśni mam, babek i prababek.. Kiedy wieczorem wracam z polowania lub innych wypadów poza nasze królestwo, poza nasz las, Garlims Uon, Beztroski Czas, słyszę te pieśni, bajęty, natręty. Najbardziej lubię tę, którą śpiewają dzieciaki. To taka ich elficka wyliczanka:
Na Pustyni Wiatru
Kiedy wody brak
Krzyknij wtedy głośno
Rak mak kwak
Wtedy przyjdzie wiatr
Pełny będzie bukłak
Zmieni się ten świat
Rak mak kwak!
Rak mak kwak!
Ostatnie z wyliczonych musi zakwaczeć. Tego już nie słucham, a przynajmniej staram się, bo kwaczą jak oparzone, w końcu na tym polega ta zabawa. W każdym razie nie sądzę, żeby na Pustyni Słowa występowały maki, raki, a tym bardziej upierzone kwaki. Lecz tak naprawdę nikt nie zbadał istot, ani stworzeń zamieszkujących tę piaszczystą ziemię. Nie wiadomo, co kryje się wśród połaci piasku, w jamach ukrytych, norach wykopanych, zagłębieniach. Na Pustyni Wiatru wre życie niepoznane, tajemnicze, niepokojące.
Tak więc ze wschodu mamy pustynię i stamtąd właśnie nadciągnęli ludzie. Pustynia zabiła ich wielu, ale nie wszystkich. Byli jedynymi, którzy przeszli ją wszerz. To od nich dowiedzieliśmy się o istnieniu tajemniczych stworzeń mieszkających w piaskach Lillmish. Spotkali ich wiele, strasznych, przerażających. Ginęli od upału, skwaru, z braku wody i strachu przed potworami atakującymi znienacka.
Wielu z nich jednak przetrwało i jest to godne szacunku. Już później dowiedziałem się, że ludzie przede wszystkim dbają o przetrwanie. Wiele razy podziwiałem nagłe moce rodzące się w nich w chwili walki o najbliższych, o siebie samych, o wioskę, miasto, króla.
Ludzie ci uciekali szukając spokoju, ale potrafili walczyć. Nadciągnęli ze wschodu, na tratwach i przeprawili się przez pustynię, przez Lillmish. Nigdy nie powiedzieli, przed czym uciekali, ani co skłoniło ich do tak ryzykownej ucieczki. Było jedno słowo, które wzbudzało ich strach i które w naszej mowie nie znaczyło nic: Hisch. Syczeli to słowo nawet przez sen, bali się samego dźwięku, drętwieli na jego odgłos. I nic więcej. Na początku, kiedy ich wynędzniała, wykończona grupa ukazała się na skraju Puszczy Kwitnącej mieliśmy problemy z porozumieniem. Ich język był dość prymitywny. Mimo iż posługiwali się ogólnowyspiarskim, znanym także i nam, mieli dziwny akcent, z którym musieliśmy się osłuchać. Pozwoliliśmy im zamieszkać, gdzie zechcą i tak też uczynili. Ich przywódcą był Ekin, który mimo prymitywnego języka, był przywódcą mądrym. Poprowadził ich wcześniej przez morze, potem pustynię, a teraz lasy kwitnące, na równiny, do zieleni i prostolinijności Jeod, zwanej później Jadą. Wskazał im ziemie żyzne i nauczyli się je uprawiać. Postawili namioty, zaczęli rodzić dzieci i Ziemia, nasza Gallah, też poczęła dla nich rodzić. Tacy byli ludzie. Tak się zadomawiali. Natychmiast.
Rozmowy z Ludźmi trwały w Puszczy Kwitnącej, która niby unikalny kwiat rozlewa się zaraz za pustynią Wiatru, Słowa.
Te dwie, jakże odmienne krainy, przechodzą jedna w drugą bez najmniejszego uprzedzenia. Nagle urywa się puszcza i rozpościera przed nami pustynia. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem idealną linię dzielącą te dwie krainy, byłem zdezorientowany. Jak taka pełna życia, kwiatów niespotkanych, tętniąca barwą szmerem i oddechem przyczajonych zwierząt puszcza, może zamienić się tak nagle, urywanie w pustynię? I wtedy ojciec mój, Niedźwiedzi Pysk Bez Skóry opowiedział mi historię sprzed wieków. Historię o Trakach.
Traków zrodziła Ziemia. Nasza Gallach. Zrodziła ich ze skał Gór Pielgrzymich i uczyniła tak samo potężnych i wielkich. Zrodziła ich z piasku i wody, z oddechu własnego, kochając i wyrzucając każdego niczym gejzer na powierzchnię. Tak narodzili się: Trak- Granitowa Pięść i Traczka- Skała Siły. Byli ogromni, więksi niż najwyższe wierzchołki drzew Tracji, ogromni, o wyciosanych ciałach. Nie byli jednak dobrzy. Nasza matka, Wielka Gallah cierpiała pod ich stopami, ciężkimi, miażdżącymi pozostałe dzieci, które ukochała. Trawa więdła z braku powietrza, kiedy na niej siedzieli, drzewa łamały się pod ich wielkim cielskiem, kiedy szli przez lasy. Nawet skały spadały lawinami, gdy któreś z nich w szale walnęło pięścią o szczyt. A były to istoty dosyć proste, czujące podstawowe emocje takie jak ból gniew pożądanie. Czasem ułamana gałąź wbijała się szpilkami sosny czy świerku w ich stopę i wtedy czuli ból. A potem gniew, który wyładowywali na całym świecie wokół. Rzucali głazami wielkimi gdzie popadnie, tupali, wywołując trzęsienia, łamali drzewa, tłukli pięściami. Poznali też pożądanie, może nawet miłość, dzięki czemu po stu latach, narodzili się ich synowie: starszy- Moc Skały i młodszy- Jaskiń Utajenie.
Moc Skały był popędliwy, często się wściekał i niszczył. Nie miał cierpliwości ani do matki- Skały Siły, ani ojca- Granitowej Pięści. Potrafił rzucić im obrzydliwościami w twarz, cisnąć kamieniem w brata i podbić mu oko, czy po prostu kopnąć i cieszyć się bólem, jaki sprawił. To nie był dobry Trak. Wiedzieli o tym jego wielcy rodzice i cierpieli, wiedziała o tym jego babka, Wielka Gallah, która ich stworzyła. Cierpiała, ale ukochała to plemię, które powołała do życia i nie mogła nic zrobić.
Jaskiń Utajenie, młodszy z braci, był spokojny i cichy, nie reagował złością, po prostu chował się jak najdalej, by pobyć samemu, z własnymi myślami, wypić baryłkę miodu, podziwiać zachód słońca, poleżeć na trawie. Rodzice nie rozumieli jego dziwnych upodobań, brat nienawidził. Za to Gallah kochała go najbardziej. Któregoś dnia wybrał się na sam wschód Tracji, nad morze, by przyglądać się jego falom opadającym na brzeg, nachylającym się nad piaskiem, zabierającym jego część ze sobą, w głębiny. I kiedy podziwiał jego potęgę, nadszedł po cichu, od tyłu, jego brat Moc Skały. Kiedy Moc Skały zobaczył, że Jaskiń Utajenie jest szczęśliwy, wezbrała w nim ogromna fala gniewu. Silniejsza niż morza i wiatru, i wszystkiego, co było wokół. On nie lubił szczęścia, a może go nie poznał. Nie chciał poznać. Więc je unicestwił. Wybrał najostrzejszy kamień i cisnął nim w swego brata. Był to celny rzut. Moc skały nie raz ćwiczył się w rzucaniu do małych zwierząt, takich jak wiewiórki, czy skowronki, nietoperze, króliki, a nawet wilki. Nie lubił ich wigoru i radości w ćwierkaniu, podrygiwaniu, opiece nad małymi. Irytowały go. Tak samo zirytował go brat zadowolony z oceanu, słońca i piasku. Jego rzut był celny, w samo serce, które tchnęła Gallah. Utajenie Jaskiń nie jęknął, ani nie krzyknął, po prostu zasnął nagle i to na zawsze. Miał nadal uśmiech na twarzy, dopiero co, dostrzegł złotą rybkę skaczącą nad powierzchnią wody i nie mógł jej nie podziwiać, bo była piękna. Ten uśmiech, delikatny uśmiech rozwścieczył Moc Skały, jakże ten gnojek mógł się uśmiechać, kiedy go zabijał? Jak on śmiał się nie bać? Ale Jaskiń Utajenie nie znał prawdy, kryjącej się za plecami, podziwiał złotą rybkę i był szczęśliwy, kiedy dosięgnął go kamień, rzucony przez Moc Skały.
Moc Skały zaryczał dziko. Nie był dobrym Trakiem, ale nagle ogarnął go szał, zdał sobie sprawę z tego, co zrobił i mocno zagryzł palce. Bolało, chciał żeby bolało. Stał się kimś innym, nie tym, który rani, ale tym, który zabija. To było przerażające nawet dla niego. Nie odmieni już tego. Więc wył, wył długo nad morzem, strasząc swym potężnym rykiem delfiny, orki, mniejsze i większe stworzenia morskie, a potem zaczął biec. I biegł opętańczo. Poprzez Puszczę Kwitnącą, doliny Dojmujące, poruszył Gallah, tak biegnąc przez jej krainę, dobiegł do Gór Pielgrzymich i w furii swojej, w gniewie nieustającym na brata zabitego z uśmiechem na martwej twarzy, na świergot ptaków, na słońce, które tak po prostu świeci jak gdyby nigdy nic, rzucił się w jaskini na rodziców swoich i zabił także ich. Udusił ich, zacisnął rękę na gardłach mocą skały, którą posiadał. I oni umarli z uśmiechem, cieszyli się, że przyszedł. A potem usiadł na kamieniu i gorzko zapłakał. Płakał tak długo, że zrodził się strumień Manniw, Strumień Wzgardzony.
Nasza Matka Cudowna Gallah cierpiała. Nie była dumna z dzieci, które wydała, ale je ukochała. Ale brat zabił brata, syn ojca i matkę. Wściekła się i zatrzęsła. Rozpaliła gniew. I uczciła pamięć swoich pierwszych dzieci. Tam gdzie wnuk jej, Jaskiń Utajenie padł, wyjałowiła ziemię, połać tę uczyniła pustynią, bo pustym stało się jej serce po stracie tak ukochanego Traka.
Granitowa Pięść i Skała Siły w miejscu, w którym umarli, wśród szczytów, wierzchołków ponad światem, wciąż trzymają się za ręce, kochankowie czasów minionych. Dwie wymarłe na zawsze skały, zimne i niezdobyte. Pomniki legendy.
Tak powstała pustynia Wiatru. Pustka po tym, który ukochał piękno. Narodzona z podziwu i gniewu, z miłości Gallah do Utajenia Jaskiń, z miłości Traka do morza i złotej rybki, do piasku i przestworza, horyzontu. A także z nienawiści wielkiej do tego, co żywe i życiem się cieszy. Moc skały odszedł, wyjąc, przeklinając, nie wiadomo gdzie, w odmęty czasu. Czasem słychać jęki unoszące się nad górami, to podobno Moc Skały wciąż cierpi za swoje czyny.
Taka jest legenda o pustyni Słowa. Dlatego linia biegnąca pomiędzy nią, a Puszczą Kwitnącą jest idealna. Pustynne są tylko te rejony, gdzie padł Trak- Utajenie Jaskiń. Był wielki, ale Gallah jest największa i uczyniła pustynię jego grobem pomnikiem wszystkim. Kochała go.
Z rozpaczy pękło jej serce nad rodem tym straconym. Sama pękła na pół i uczyniła koryto dla rzeki naszej Jeod. I Strumień Wzgardzony, Manniw, który narodził się ze szlochu mordercy, napełnił radością to koryto, tę rozpadlinę poprzez cały kraj. Płynął niestrudzony, skrzył się w słońcu i użyźniał doliny wokół. Płynął i płynie nadal z zachodu do północnego krańca wyspy.
Dał życie wielu stworzeniom, dał życie ziemi dookoła.
Użyźnił Doliny Dojmujące, pełne zieleni trawy, łąk ukwieconych, a także pól przez ludzi uprawianych.
Uczynił Lasy Ciemniejące rozlewiskiem tysiąca jezior, moczarów, bagien.
Dał ziemi wodę, dał życie roślinności, jakiej do tej pory nie było, a jaką możemy wciąż jeszcze podziwiać.
Stał się układem krwionośnym Tracji, dzięki niemu Gallah podniosła się z rozpaczy, dzięki niemu zdecydowała się jeszcze raz zrodzić swoje dzieci, by dać im władzę nad tą jeszcze piękniejszą krainą. To dzięki niemu zrodziliśmy się my, a także krasnoludy.
I Driady, Neady, Rusałki roztrzepane, Jednorożce, Fauny, Trolle i Niedolle, Stchnienia, Odetchnienia, Oparrakle i inne ludy, które od lat trzystu pięćdziesięciu zaistniały w Tracji.
Matka nasza, Gallah Nieposkromiona, pocieszona Jadą, która dała życie, narodziła wiele córek i wiele synów.
Zrodziła więc Krasnoludy. Podobnie jak i Traków tchnęła w nich życie skały i odrobinę ziemi. Nie uczyniła ich już tak wielkimi. Krasnoludy były małe, korpulentne, miały długie brody i niewesołe obejście. Piły dużo miodu i przeklinały zaciekle przy najlżejszym sporze. Były rubaszne, ale wierne i lojalne. To był dobry lud. Pokochał góry i skały. Jaskinie i podziemne korytarze. Nauczył się wydobywać z ziemi naszej, Gallah, wszystko, co cenne.
W kopalniach Gór Pielgrzymich odkrył pokłady szafirów, rubinów, diamentów. Pokochał metal i stal. W rękach krasnoludzkich rzemieślników powstawały zadziwiające dzieła sztuki. Pełne klejnotów, złota i innych metali, obrobionych z gracją, o którą nikt by nie posądzał ich topornych i muskularnych dłoni. Powstały w nich także miecze, topory, piki. A każda z tych rzeczy piękna, każda zaklęta w miłości skały, ziemi, klejnotu.
Krasnoludy stwarzały świat kuźni rozdzwoniony, zbrojmistrzów obeznanych ze swą sztuką, górników kochających wykroty. Pokochały ziemię, skały i wszystko, co z nich się rodzi.
A potem nasza matka, Gallah, tchnęła swą moc w nas, Elfy, zrodzone z drzew i jej tchnienia. Narodzeni z różnorodnych drzew staliśmy się różnorodni. Ulepieni z modrzewia o delikatnych szpilkach, sosny wystrzeliwującej w niebo, klonu o delikatnych pięcioramiennych liściach, dębu mocnego, brzozy białej i gibkiej, wierzby płaczącej nad wodą i wielu, wielu innych, byliśmy różni, ale tacy sami. Tak samo ukochaliśmy naszą ziemię, jej dary. Wszystko, co stworzyła, stało się dla nas świętym. Świętą była wiewiórka po drzewach śmigająca, wilk szukający ofiary, kos śpiewający, kret nory ryjący, niedźwiedź ryczący i każde wszelkie stworzenie. W naszych sercach była trawa, kwiaty kwitnące, porzeczki, agrest, bez. Były jabłonie i grusze, śliwy, czereśnie. Zrodziła nas Gallah i kochaliśmy wszystko, co zrodzone zostało z jej oddechu.
Z miłości do niej śpiewaliśmy pieśni, pisaliśmy sonety i wiersze. Z każdej gałązki spadłej tworzyliśmy instrumenty- harfy, flety, piszczałki, skrzypce.
Tworzyliśmy też łuki, gibkie i nieugięte. Nasze łuki nosiły daleko i celnie, a strzały były wyważone i ostre.
Tak jak dla krasnoludów siłą była skała i metal, dla nas drzewo i wszystko, co w ziemi zakorzenione.
Nauczyliśmy się też rozróżniać, które rośliny dają ulgę w cierpieniu, a które przynoszą śmierć. W tej dziedzinie prowadziliśmy rozległe badania, podobnie jak w poznaniu ilości zwierząt i roślin, zrodzonych na naszej ziemi.
Mieliśmy poetów, pisarzy, naukowców, biologów, kronikarzy, bajarzy, zielarzy i medyków. A także malarzy, filozofów i prześwietnych łuczników. Wiele z naszych nauk przekazaliśmy Krasnoludom, choć nie wszystkie. Oni również nas wiele nauczyli, ale nigdy nie osiągnęliśmy ich kunsztu, nie znając sekretów.
Z ziemi naszej Gallah, Matki dziejów i pradziejów, narodziło się wiele istot i tchnień. Nie poznaliśmy ich wszystkich, może nigdy nie poznamy. Oprócz Krasnoludzkiego i naszego plemienia, Trację zamieszkują na pewno Driady. To ukochane przez nas duszki drzew i lasów. Nie tworzą społeczności, choć większość mieszka w naszym Garlims Uon, Beztroskim Czasie. One same są beztroskie, zwiewne, tajemnicze i mają wielkie siły. Siły życia drzewa, które ukochały i obdarzyły swym duchem. Widywałem je czasem samotne, tańczące w konarach, niby mgiełka ulotna, a zarazem moc wielka, dzwoniąco śpiewające, liśćmi okryte niczym suknią, rozkochane w swym drzewie, z którym tworzą jedno. Podobno są dobre, kiedy w sokach drzewa płynie dobro, ale kiedy soki drzewa zamieszkiwanego przez nie, przesiąknęło zło… Moc drzew jest wielka, ich duch może wiele, zło może jeszcze więcej. Nigdy nie spotkałem takiej Driady, nigdy nie spotkałem złego drzewa. Jako Elf, zrodzony z drzew i roślin, kocham je i wszelkie życie uznaję za dobre. Może gdzieś, daleko, w miejscach niepoznanych istnieją złe Driady i złe drzewa. Ale trudno mi w to uwierzyć.
Również Jeod, rzeka nasza najmilsza, dająca życie, ma swoje duchy i duszki, Najady, zwane Neadami. Są piękne, skrzą się w słońcu, połyskują płetwami, łuskami i włosami złotem przeplecionym. Baraszkują w wodzie, są figlarne i uwielbiają psikusy. Mają siły rzeki, strumieni, prądów wodnych. Kochają wszelkie wodne stworzenia, bronią je w niebezpieczeństwie, chronią przed śmiercią. Same, gdy umierają, poddają się prądowi rzeki i płyną bezwładne aż do Oceanu Zatopionego, który przyjmuje je, otula i grzebie w swoich odmętach, na samym dnie, w miejscu zwanym Najdiliją, Zatopionym Miejscem. Wtedy rozlega się lament, chór głosów wysokich i mocnych, smutnych i nieskończonych, żegnających siostrę. I jest tak, jakby rzeka cała, Jeod nasza cudowna, przepełniona była żałością i cierpieniem.
Ziemia nasza, Wielka Gallah stworzyła także Rusałki, plemię roztrzepane. Tańczą one świetliście nad wodą, w moczarach, nad łąkami, przed obliczem Słońca. O nic się nie martwią, o niczym nie myślą, tylko tańczą, wirują, na wpół opadają i na wpół powstają, niczym jesienne liście. Potrafią daleko wędrować, dalej niż inni, bo myśl ich jest lekka, niczym nieobciążona. Ale lubią miejsca bezpieczne, dobre miejsca, gdzie mogą szaleć i tańczyć, wirować i śnić. Śnić zawsze o kochanku roztargnionym, wędrowcu nieuważnym, który porzuciwszy szlak, odda się ich dłoniom, odda się im na zawsze. Wejdzie w ich taniec i wir.
Z Matki naszej, Gallah zrodził się ród Jednorożców i jemu dała tchnienie. Dała mu tchnienie czyste, przejrzyste, niczym górski strumień. Jednorożce stały się łaską, potęgą dobra, która kryje się i której nie łatwo dosięgnąć. Stały się snem, o tym, co doskonałe, a ukryte, stały się niedosiężnym ideałem.
Nie raz siedząc w knajpie słyszałem powiedzenie: „Sorry, Jednorożec ze mnie żaden”. Mogę je również zastosować do siebie. Nie jestem Jednorożcem. Jestem Szarym Wilkiem. I to jeszcze nie koniec mojej historii.
Jakże różne są dzieci jednej matki. Ale wierzę, że Gallah nasza wielka, wiedziała, co czyni, powołując do życia takie stworzenia jak Trolle. Są to stworzenia ohydne. Garbate, owłosione, oślizgłe, pełne złych zamiarów. Narodzone z bagien, całe cuchną bagnem, pragną przeszkodzić, dokuczyć innym. Czasami znęcają się nad mniejszymi i bezbronnymi, tortury mają okrutne. Na szczęście jest ich niewiele i kryją się po lasach bojąc się nas i ludzi. Kiedy nie mają wyjścia bronią się niczym lwy. Wtedy są groźne. I bardzo niebezpieczne. Ale nie tak, jak ich kuzyni Niedolle. Niedolle, nie mają ciała, ich powłoka jest bagienno- ziemista, pełna robaków i larw. Żywią się ziemią i do niej podążają, zarazem związani z tym, co na górze, tam mogą spotkać ofiary. Kopią korytarze, tunele podziemne, by czatować i pochłaniać to, co zdobędą. Niedolle wysysają wszystko, co wewnątrz organizmu, co dobre i niedobre. Jakby żywiły się nie tylko ciałem, ale także duszą i umysłem ofiary.
Istnieją wierzenia, że niektóre ze stworzeń żyjących na ziemi naszej, nie zrodzone są z Gallach. Dotyczy to przede wszystkim stworzeń strasznych, przerażających, groźniejszych niźli Trolle, Niedolle i ich wszelcy kuzyni. Stworzeń, którymi przesiąknięte są wszystkie najczarniejsze baśnie i legendy. Jak choćby ta o Operraklach.
Operrakle przypominają ptaki. Istoty, o piórach niczym burzowa noc, pełna piorunów błyskawic i gromów. Ciemne, granitowe, czarne, połyskujące w księżycowym świetle i tylko w nim widoczne. Szybkie niczym grom, spadają, okryte ciemnością niczym całunem w niczego niespodziewające się ofiary. Dziobami wielkimi, zaokrąglonymi lekko, wpijają się w oczy, a potem w serce.
Legenda opowiada o dwóch młodych elfach i dwóch młodych krasnoludach, którzy dawno, dawno temu, żyjąc w pobliżu góry zwanej Zarmą urządzili nocne polowanie na ptaki. Przyczajeni w górach, obserwowali niebo z łukami gotowymi do strzału. Ale noc była ciemna. Księżyc nie wypłynął na niebo. Rozpalili więc ognisko i otworzyli flaszkę miodu, którą młodszy z krasnoludów Operrakl wziął ze sobą. Jako krasnolud z krwi i kości nie zapominał nigdy o tym cudownym trunku- przyjacielu nieudanych polowań. Po pierwszej flaszce drugi z krasnoludów, niejaki Korrelz wykazał dobitnie, z jakiego ludu pochodzi i wyciągnął flaszkę następną. Noc, choć nie na niebie, ale w sercach przyjaciół, rozpogadzała się coraz bardziej. Krasnoludy swoim zwyczajem zaczęły opowiadać historie i anegdoty nie do końca prawdziwe, ale zawsze sprośne. Elfy- Wandil i Unnam wyciągnęli nie tylko trzecią flaszkę (już nie miodu, ale wina korzennego), ale także harmonijkę i flet i rozpoczęli tańce i pieśni, które rychło podchwyciły krasnoludy. Śpiewali:
„W gospodzie „Gdzieś pod Dzwonem”
W oberży zaginionej
Rozsiadły się dziewczęta,
A każda uśmiechnięta,
I każda jest ponętna,
I jedna w drugą piękna,
I do zabawy chętna.
W gospodzie „Gdzieś pod Dzwonem”
W oberży zaginionej
Spijają rum dziewczęta
To słodycz niepojęta
A buzia uśmiechnięta
I głowa rozszumiała
Ich nóżki rozskakała
W gospodzie ”Gdzieś pod Dzwonem”
W oberży zaginionej
Wirują w krąg dziewczęta
A każda nader piękna
I każda jest ponętna
I do zabawy chętna
I każda uśmiechnięta
W gospodzie „Gdzieś pod Dzwonem”
W oberży zaginionej
Dziewczęta roztańczone
I rumem rozpalone
Tych mężczyzn są spragnione
Co wezmą je za żonę
Co pojmą je za żonę”
Tak oto bawili się i śpiewali nasi młodzieńcy. Jak wszyscy młodzi chłopcy marzyli o pannach z zaginionej oberży, pannach młodych i pięknych, czekających i spragnionych mężów.
A kiedy w ostatniej flaszce zabrakło wina, pospali się. Zasnął jako pierwszy najmłodszy z nich, krasnolud Operrakl, potem kolejno jego trzej towarzysze- Korrelz, Wandil i Unnam. Spali pod czarnym, bezksiężycowym niebem, na ziemi gołej, dookoła ogniska, które powoli przygasało zamieniając się w kupkę popiołu i węgla.
Obudził ich szum. Wciąż jeszcze było ciemno, a alkohol z ich głów nie zdążył wyparować. Szum nasilał się, krążył nad nimi. W oddali niebo przeszywały pioruny, które nieuchronnie przybliżały się do góry Zarmy, u stóp której, urządzili swoje ognisko. Nad nimi zataczał kręgi olbrzymi jastrząb. To jego skrzydła tak szumiały, gdy kołował wśród chmur nad ich legowiskiem. Rozespani i na wpół pijani przypomnieli sobie o prawdziwym celu wyprawy i wszyscy czterej, jak na jakiś znak powoli i ostrożnie sięgnęli po łuki. Nałożyli strzały, napięli cięciwy. Śledzili uważnie lot ptaka krążący, pewny, silny niczym jego ogromne skrzydła. Na ułamek sekundy jastrząb zawisł bez ruchu, wysoko, ponad ich głowami i wszyscy czterej w tym samym ułamku sekundy wypuścili strzały. Jęknęły cięciwy. Strzały zaświstały w powietrzu i trafiły w cel. Wszystkie oprócz jednej. Strzała Operrakla chybiła. Najmłodszy z nich był jeszcze słabym strzelcem i słabą miał głowę do picia, więc zupełnie nie wytrzeźwiał. Strzała Wandila wbiła się w jastrzębia lewe oko, jego brat Unnam trafił blisko, bo w oko prawe ptaka. Natomiast Korrelz wysłał swoją strzałę w samo serce zwierzęcia.
Głupcy! Nie wiedzieli, jaką to zwierzynę upolowali! Nie był to, bowiem, jeden z wielu jastrzębi żyjących w górach. Był to jastrząb nad jastrzębie, wielki i straszny Zwiastun Burzy, Gorom i burzy ulubieniec. I kiedy ciało ptaka przeszyły ich strzały, rozpętała się burza największa, jaką kiedykolwiek widziała Tracja. Drzewa kładły się na ziemi, z gór sypały kamienie, rzeki pieniły się i występowały z brzegów. Ludzkie i elfickie siedziby przestawały trzymać podłoża, porywane podmuchami wiatru, godzone piorunami, drżące w posadach od huku i grzmotów. I z burzy tej straszliwej wyłonił się pan wielki i czarny, król mocy nieba ciemnego, władca błyskawic i gromów, Bauravil i stanął przed zabójcami jego jastrzębia ukochanego, jego Goroma, Zwiastuna Burzy. Sam jego widok przeraził przyjaciół, jego czarne oblicze ciskało w nich oskarżające spojrzenie, pod którym tylko mogli ugiąć się, paść na ziemię i czekać nieuchronnego. Nie doczekali się, przynajmniej nie tak jak myśleli. Bauravil przemówił. Przemówił głosem upiornym, ciężkim. „Goromie, przyjacielu, pomszczona będzie twa śmierć. Pomszczona po wielokroć. Nigdy ta ziemia, która cię ukrzywdziła nie zapomni o swojej winie. Każda ciemność i burza stanie się przypomnieniem twojej śmierci i winy tych, którzy cię zabili.” A potem stanął ten pan straszny nad Operraklem i znowu rzekł: „Twoja strzała chybiła, więc pozostaniesz istnieniem. Będziesz tym, który pomści mojego Zwiastuna, staniesz się jego mścicielem. Ale przestaniesz być tym, kim jesteś, staniesz się mścicielem ciemności i tylko ciemność będzie ci odtąd sprzyjać. Staniesz się marą nocy, nocy bez księżyca i zawsze złaknioną śmierci.” I Pan Burzy, Bauravil, błyskawicą złotą i cienką niczym nóż ugodził oczy i serce Operrakla, a ten zmienił się w ptaka czarnego, pozbawionego oczu i serca. Stał się Operraklem Mścicielem, niewidoczną nocną marą złaknioną wiecznie tego, co jemu odebrano. Kiedy dokonała się zmiana jego postaci, Bauravil zniknął, rozpłynął się w burzy, a jego mściciel rzucił się na wciąż przerażonych przyjaciół i po kolei pozbawił ich oczu i serc, i odpłynął ku ciemności. Od tamtej pory pojawia się zawsze wśród burzy i nocy bezksiężycowych, by karmić swój nigdy nienasycony głód, a ci, których dopadnie i skrzywdzi zamieniają się w podobne, spragnione oczu i serca, jak on istoty.
Taka jest legenda o Operraklach. Tłumaczy ona ich niezrozumiałą okrutność w wydziobywaniu oczu i serc, ale na ile jest prawdziwa? Są i inne baśnie, o innych stworach równie przerażających, a które można spotkać na naszej ziemi. O Wżarach, Słamiwwach, Zakabinnah i innych. I pojawiają się w nich inni bogowie, równie straszni i potężni co Bauravil.
Wiele lat temu słynny myśliciel Kakkaran Mazan, Jeździec bez Skrzydła, wydał traktat, w którym przeczył temu, w co od zawsze wierzyliśmy. A mianowicie w to, że wszystko, co na tym świecie stworzone, zostało zrodzone przez naszą matkę, Ukochaną Gallah. Wywodził w nim, że Ziemia nasza, Tracja, kreowała tylko istnienia dobre, bo sama jest dobra i kochająca. Że matka taka nie może narodzić dzieci złych, zwyrodniałych, zadających cierpienia innym, swoim braciom i siostrom. Że istnieją na świecie inne potężne siły, które potrafią kreować istoty złe i pełne gniewu. Swoje teorie opierał między innymi na legendach i baśniach uznając, że takie historie nie mogą brać się znikąd, że jest w nich ziarno prawdy. Zapomniał, co prawda w owych teoriach o historii Traków, w których dzieci ziemi naszej najdroższej, Gallah, nie były dobre. To stanowiło z kolei punkt oparcia dla opozycji. Dysputy trwały, nikt nikomu niczego nie udowodnił, ale poruszyło to nasze umysły, zaczęliśmy się zastanawiać. Do tej pory kochaliśmy wszystko, co stworzone, bo wszystko ukochała Gallah. A jeśli nie wszystko było jej dziełem, to może i my powinniśmy inaczej myśleć i działać?
Ja jestem już dosyć stary. Dlatego pozostałem przy tym, w co wierzyłem od zarania mego istnienia. Wierzę w matkę naszą, Gallah, jej moc kreacji i w to, że kocha każde swoje stworzenie, nawet takie, które zadaje ból. Jest matką, matką wszystkiego. Co nie znaczy, że wywody Kakkarana Mazana, nie zaintrygowały mnie. Już wcześniej ludzie dali nam do myślenia swoimi wierzeniami.
Nie wiem, z jakiej wyspy zrodzeni, przypłynęli do nas mając czterech bogów, którzy według ich wiary stworzyli ich i ochronili. To dzięki nim dostali się na naszą wyspę, uciekając przed Hish.
Ich bogowie. Ognisty i silny, niebezpieczny Iskarh, pan żaru, ognia i ciepła. Kobieta Kirplo, bogini cicha i szumiąca, pełna siły i cierpliwości nurtu. Zwichrowany i nieprzewidywalny Chiwer, szalony podmuch i dmuch, tchnienie powietrza. I Gillan, przypominająca naszą Gallah, władczyni ziemi, zrodzona z niej, dająca życie, silna w trwałości i niezniszczeniu.
Ludzie wierzyli w tych bogów i oddawali im cześć. Według nich, kiedy pojawił się świat, pojawił się też potwór okrutny, powstały z czarnych stron. Był wielkim wężem, potrafił wszystko w siebie wchłonąć, potem przetrawić, by znikło. Jego imię brzmiało Ocean. Leżał na Ziemi, na Gillan i powoli trawił całe jej fragmenty oderwane z całości świata. I wtedy ludzcy bogowie nie wytrzymali. Nie mogli pozwolić na uśmiercenie siostry zrodzonej wraz z nimi. Gillan cierpiała rozrywana na części, każdy oderwany fragment sprawiał, że słabła. Po dwóch dniach tej katorgi, osunęła się na łoże w pałacu bogów i zaczęła umierać. Jej rodzeństwo było przerażone, a Ocean pęczniał, potężniał, nadymał się i mlaskał rozdwojonym językiem ze smakiem. Jeszcze nie trawił, na razie pochłaniał, ale niewiele było czasu, Ziemia znikała ze świata. Bogowie próbowali zabić potwora, każdy swoim orężem, ale nic to nie dało. Wąż był odporny na ich ciosy, łuski chroniły go przed bronią bogów, język niebezpiecznie daleko sięgał i zagrażał przy najbliższych próbach zbliżenia się do jego paszczy, jako jedynej niepokrytej łuskami. Do tego strzykał trucizną straszną, śmierdzącą i śmiertelną. Bogowie czuli się bezradni, ale ich siostra umierała, nie mieli czasu, musieli coś zdziałać. Wtedy Iskarh przypomniał sobie o wulkanach, które istniały na Ziemi, a które obecnie znajdowały się w brzuchu potwora. Wiedział, że potrafi zmusić je do erupcji swoją mocą ognia, nie wiedział tylko jak ich dosięgnąć. Tu z pomocą przyszedł mu brat Chiwer i po krótkiej naradzie przystąpili do ostatecznego starcia. Bóg ognia stanął w bezpiecznej, ale jak najbliższej odległości paszczy Oceanu i zaczął się śmiać, obrażać go. Gdy ten nie był w stanie dosięgnąć go ani swoim językiem, ani trucizną wściekł się. Był na tyle objedzony, że nie mógł podczołgać się nawet o kawałek. Szarpał swoje ciało, siłował się z nim, ale był za ciężki. Zaczął przeraźliwie syczeć i rzucać językiem na wszystkie strony. Na to czekał Iskarh. Zebrał całą swoją moc i cisnął rozpędzony ogień w paszczę węża. A za nim brat jego Chiwer również całą potęgą swej mocy niósł ten ogień najdalej jak mógł, w głąb trzewi potwora. Był to wysiłek ogromny. Utrzymanie jak najdłużej tak silnej mocy kosztowało braci ich wszystkie siły. Ale wciąż, na granicy wytrzymałości, stali i wpychali rozpędzony ogień do środka Oceanu. Ten zorientowawszy się w sytuacji z sykiem przeszywającym wszystko zamknął paszczę. Bogów odrzuciło do tyłu, upadli. Jak dwie szmaciane lalki osunęli się na skrawki Ziemi, jeszcze nie pochłonięte przez potwora i stracili przytomność. Kirplo, która to wszystko obserwowała, przestraszona, przeniosła ich bezwładne ciała do pałacu, a sama wyczekiwała na to, co nastąpi. Przez niewiarygodnie długą chwilę nic się nie działo. Wąż przystąpił z powrotem do konsumowania resztek Gillan. I kiedy otwierał paszczę, by pochłonąć jeden z ostatnich jej skrawków, nagle, całym jego ciałem wstrząsnął dreszcz, wszystko zafalowało, rozległ się huk i nastąpił wielki wybuch. Brzuch potwora eksplodował z niesamowitą mocą. Wyleciały w powietrze fragmenty Ziemi i wnętrzności Oceanu. Wszystko się paliło, unosił się gryzący dym, który wyciskał łzy. Kirplo zareagowała natychmiast. W pokonaniu potwora nie miała nic do roboty. Teraz jej moc była potrzebna. Stanęła nad światem, na którym w przeróżnych miejscach leżały porozrzucane i palące się fragmenty Ziemi i węża. I zalała je wszystkie swoją siłą, siłą wody i deszczu, nurtu i prądu rzecznego. Stała tak długo, z rąk jej tryskały fontanny wody, ziemia syczała i gasł pożar, woda płukała i czyściła świat z trucizny i smrodu potwora. W końcu opadła z sił i podobnie jak jej bracia osunęła się, nieprzytomna, na podłogę pałacu.
Bogowie odzyskali przytomność po trzech dniach. A kiedy spojrzeli na świat, wyglądał on zupełnie inaczej niż go zapamiętali. Otulony był cały wodą, na której unosiły się, co jakiś czas wyspy. Wyspy mniejsze i większe, o nierówno porwanych brzegach, postrzępione, ale piękne. Ziemia przetrwała, choć porozrywana na kawałki. Wąż zniknął, jego resztki spoczywały zatopione. Tak powstały wyspy, na których żyjemy i tak powstał dookoła nich Ocean Zatopiony. Tak przynajmniej wierzą ludzie. A ja?
Jestem Szarym Wilkiem, Eirfwolfem Warrenem. Nauczyłem się wierzyć w wiele rzeczy, choć nie zawsze prawdziwych. Wiem jednak, że zdarzają się na tym świecie historie niewiarygodne.
Arina nie była szczęśliwa. Walka na miecze miała na pewno wiele uroku, ale ona nie potrafiła jakoś nigdy go dostrzec. Przede wszystkim miecz był ciężki, wiele wysiłku kosztowało ją podniesienie go na wysokość ramienia, nie mówiąc o jakimkolwiek zamachu. Ale pan Santol nie przyjmował tego do wiadomości i na każdym treningu wybierał ją do walki na ringu- kwadracie piasku o boku dwóch metrów położonym na środku dziedzińca szkoły. Tym sposobem trzy razy w tygodniu cała szkoła miała uciechę z obserwowania jej wysiłków zwykle zakończonych totalną porażką. Miała wrażenie, że siniaki na jej ciele, już dawno przestały się goić, bo to po prostu nie miało sensu. I teraz też, po raz kolejny poczuła uderzenie w brzuch zabezpieczonym ostrzem, dokładnie w to samo miejsce, co przedwczoraj. Poczuła lekkie mdłości, ale jedno, w czym naprawdę była coraz lepsza, to brak reakcji na ból.
– Wciąż ruszasz się jak rak, Arina- zawołał Karik, z którym walczyła- Z każdym dniem się cofasz.
Nic nie mogła poradzić na to, że na twarz wypłynął jej rumieniec złości i wstydu. Nienawidziła siebie za brak siły, nienawidziła Karika za to, że wszystko przychodziło mu bez trudu, nienawidziła tej szkoły i wioski, gdzie najważniejsze były wyczyny sportowe i walka. Czuła się tak bardzo niepasująca do tego miejsca, choć mieszkała w nim prawie od dziecka. Nienawidziła go. I teraz właśnie czuła to jeszcze mocniej, upokorzona przed całą szkołą, czerwona na twarzy, z mieczem opuszczonym patrzyła na Karika, który odrzucił swój miecz i oddalał się lekceważąco z ringu pogwizdując pod nosem znaną piosenkę „Człowiek bez miecza, jest jak świt bez mroku, człowiek bez siły, jak laska, bez uroku…”
Czuła wokół śmiech i pogardę i nie potrafiła nic z tym zrobić, poza powstrzymaniem łez, które pogrążyłyby ją do końca. Wcisnęła głowę w ramiona i przeszła przez tłum uczniów oblegający ring. Słyszała, jak pan Santol ją woła, ale było jej wszystko jedno, musiała stąd uciec, chociaż na chwilę.
– Każdy wie, że ona jest świrem, wystarczy spojrzeć w jej oczy.
– A widziałaś, w co jest ubrana? Ta za długa tunika mogłaby służyć mi za obrus na stole. Oczywiście gdybym planowała umrzeć z głodu.
– U mnie wystarczyłaby za zasłony w oknie.
– Mięśnie ma jak gąbka.
– A to dobre, ej Gąbka, co tak miękniesz?
Nie chciała tego słyszeć, ale nie chciała też biec. Po prostu odejść stąd jak najprędzej i schronić się w lesie. Nie słyszeć i nie słuchać. No i nie płakać, Arina, nie wolno ci. Znalazła się już poza terenem szkoły, ale nadal szła szybko z głową wciśniętą w ramiona, przygarbiona, mijała stragany z bronią i sklepiki z odzieżą ochronną, pamiątkami z Przygranicza, przyprawami korzennymi, pojedyncze kramy Kawinnów z ich wyrobami ze skóry i łukami, których tutaj nie kupi nikt. „Ludzie z Przygranicza trzymają się razem” brzmiał napis nad bramą jej wioski i rzeczywiście tak było, byli gotowi oddać wszystko za siebie nawzajem, ale tylko za siebie. „Nie za takiego odmieńca jak ja”- pomyślała z goryczą i jeszcze niżej ukryła głowę. Widziała już mur graniczny, był coraz bliżej i to dodawało jej otuchy. Wiedziała, co oznacza Wielki Zakaz, ale o dziwo, będąc poza murem, czuła się o wiele bardziej u siebie niż w wiosce, w której się wychowała. Weszła za róg uliczki i odnalazła szparę, w której wciąż jeszcze się mieściła. Odkryła ją mając pięć lat i zawsze bała się, że z niej wyrośnie, jak z ubrań, czy butów.
Oliander napiął łuk i skupił się na celu. Widział, jak łania skubie trawę, widział jej płochą sylwetkę, na tle pagórka. Wiedział, że potrafi ją ustrzelić, że jest w tym najlepszy. A jednak odjął strzałę od oka i pozwolił sarnie odbiec. Nie był to przejaw dobroci serca, sarna niewiele dla niego znaczyła, nie byłaby pierwszą. Od pewnego czasu po prostu się nudził. Lubił wyzwania, a strzał z łuku do sarny od jakiegoś czasu przestał nim być. Ostatnio próbował jeszcze z siebie coś wskrzesić- zakładał się o to, w co uderzy jego strzała, doszedł do kwestii, że obierał konkretne ścięgno, bądź mięsień i do niego strzelał. No i zawsze wygrywał, co również zaczęło być nudne. Oliander nie znosił się nudzić. A niestety zdarzało mu się to coraz częściej. Bycie synem Narkuna nie jest wcale łatwe, choć z Siły Naznaczenia wszystko staje się łatwe. I w tym sęk, za łatwe. Oliander mając trzy lata ustrzelił po raz pierwszy królika, mając siedem lat lisa, a dziewięć sarnę. Ptaki nie latały zbyt szybko dla jego kociego wzroku, wilki nie były w stanie go przestraszyć. Jego siła i szybkość, stawały się rutyną. Poza tym nauka. Wszystko pamiętał, nie musiał się skupiać na czymkolwiek, by wiedzieć, nie musiał analizować, by zrozumieć. Zazdrościł kolegom powtarzającym w nieskończoność tezy, by utrwalić je w głowie, zazdrościł im, że wciąż poznają coś nowego, ciągle się czegoś uczą. On też miał szesnaście lat, a czuł się jak starzec, który już przeżył całe życie. A najgorsze było to, że nikt nie był w stanie go zrozumieć. W osadzie od pokoleń nie narodził się nikt, komu błogosławiłaby Siła Naznaczenia. Czemu akurat jemu musiało się to przytrafić? Stokroć wolałby być zwykłem Kussanem, bądź Ichinem, którzy każdego dnia przeżywali coś nowego- od nieudanych polowań do, od czasu do czasu, ustrzelonej sarny. Zazdrościł im, zazdrościł dobrej zabawy, której nigdy nie przeżył. Był jak maszyna zaprogramowana na bycie najlepszym. A najgorsze było to, że musiał się ukrywać. Nie chciał stać się niczyim Obrońcą, chciał pozostać sobą, zwykłym Oliandrem z osady Kawinn Kurn, synem Narkuna i Katti, Kawinnów Pogranicza. Kochał swoją osadę i jej las, nie chciał odejść na Zamek. Nawet nie wysłuchał ostatniej przepowiedni Hryi, po prostu nie wierzył, że stąd odejdzie, a mimo to zapamiętał jej słowa: „… nawet żałość i ból pójdą, a i ty odejdziesz, jak Słońce i Księżyc, pół na pół, jak ten, który nie może pozostać.”
W tym momencie coś przyciągnęło jego wzrok, jakiś ruch pomiędzy drzewami. Machinalnie uniósł łuk, naciągnął i strzelił. To było wyzwanie, bo po raz pierwszy od lat nie trafił za pierwszym razem. Zgrabnym ruchem wyciągnął drugą strzałę i ponownie wymierzył, już nie myśląc o niczym więcej.
Wielki Zakaz:
Każdy Człowiek Przygranicza, kto w pełni mocy i sił, bądź bez nich, ale Każdy, kto przekroczy mur dzielący Ziemię Naszą od Czarnej, zostanie stracony nie tylko dwukrotnie, ale również wzgardzony i zapomniany pozostanie dla całego świata. Więc ty Wędrowcze się strzeż.
Na granicy Lillmish i Puszczy Kwitnącej stoi Wieża Samotna. Dawno temu żył w niej pewien czarnoksiężnik Undal, uznany za dziwaka. Pewnego dnia wyszedł z wieży i nie wrócił, nikt nie wie, dlaczego. Podobno piasek pustyni wchłonął go i zmienił w ziarna piasku, podobno zbudował pustynne imperium wśród piaskowych skał na samym wschodzie i obwołał się królem. Podobno wyskoczył z wieży i się zabił, a kości jego spoczywają gdzie spadły, pokryte całunem piasku. Nie wiem jak było, ale miejsce jest ciche, pełne smutku i jakiejś grozy.
W tej właśnie wieży, w samo południe pojawił się zakutany w szaty osobnik o czerwonych oczach. Nikt nie wiedział skąd przybył, ani gdzie szedł. Nikt nie wiedział skąd się wziął, poza dwojgiem sług- siwego małego karła i pięknej czarnowłosej dziewczyny, białej jak kreda.
Minął kwadrans i z Puszczy wyłonił się drugi człowiek, równie tajemniczo okutany, z wielkim mieczem u boku. Wbiegł szybko po stopniach do głównej komnaty. Nie potrafił ukryć zdumienia, na widok tej trójki, ani na fakt, że przyprószona piaskiem i kurzem podłoga nie nosi ich śladów. Mimo to uklęknął i rzekł:
– Witaj Wielki Panie Cienia, ja Gronostaj, co strzegł Twego imienia, przybywam na wezwanie i oddaję w ręce Twoje siebie i posiadanie swoje.
– Zawsze wkurwiają mnie te ludzkie rymy, nie znasz innego powitania, jakiegoś zwykłego i, proszę, bez rymówwwrrr- to ostatnie warknął i przybysz się odrobinę skonfudował, na co karzeł i dziewczyna wybuchnęli śmiechem.
– yyy, to może powiem, że ja, Gronostaj, yyy, chciałbym, byś mi rozkazał, co zechcesz, a wypełnię- odpowiedział nabierając pewności siebie nie wiedzieć skąd.
– Ach, doprawdy..- Czerwonooki uśmiechnął się pogardliwie- to może wyliżesz pył z tej podłogi. Ostatnio mam wrażenie, że mam alergię na kurz. No, dalej! Kopnął Gronostaja w policzek, a ten posłusznie wyciągnął język. Karzeł i Czarnowłosa zanieśli się śmiechem.
– Axo- zwrócił się Pan Cienia do karła- weź doprowadź tego człowieka do porządku. Jeśli mam mieć z niego pożytek, to niech ochłonie i w ogóle. Jeśli zechcę mieć podnóżek, to się o to postaram.
Axo podciągnął przybysza na nogi, choć ten był dwa razy od niego wyższy. W tym czasie dziewczyna masowała spięty kark władcy. Przybysz spojrzał i zrozumiał, że jeśli ma przeżyć to spotkanie, to musi zdobyć się na przedstawienie raportu, który tak długo przygotowywał. Więc zebrał się w sobie i rzekł:
– Panie mój, Panie Cienia, wybacz nieśmiałość i słabość moją, która rodzi się z szacunku dla Twej osoby…
– Ze strachu raczej- syknął Axo, czego na szczęście nasz bohater nie dosłyszał.
– … Pragnę złożyć Ci raport:
Warren Wielki umarł przed czterema tygodniami. Elfy są w stanie negocjacji i Wielkiego Oczekiwania na Przywódcę. Pozostawił ich bez potomka, więc zgodnie z prawem w ciągu roku Przywódca przyjdzie na tron.
Kawinni coraz częściej mówią o tym, że traktowani są w tym kraju jak psy. Nie tylko czują się mniejszością, ale zaczynają przeciwstawiać się niechęci, którą spotykają na każdym kroku. Chcą równych praw, a przede wszystkim praw dających im spokój na Pograniczu.
Wśród Krasnoludów rozłam, tak jak postanowiłeś, spór polega na odseparowaniu się od innych nacji, bądź nie. Zakreśla coraz większe kręgi, odkąd skradziono z ich świątyni łzę Hugomora.
Ludzie stają się coraz słabsi, Ekin jest stary i coraz mniej do niego dociera. Jego dwór to chmara marionetek gotowych na sławę i władzę, ale nie na odpowiedzialność.
To idealny czas, żeby uderzyć. To idealny czas na Twój plan.
Uśmiechnął się przymilnie, choć zadrgała mu lewa powieka, nie potrafił się rozluźnić w pełni.
– Czy ty, Gronostaju, słyszałeś kiedykolwiek bym powiedział dziękuję?- spytał Czerwonooki.
Gronostaj spuścił skromnie oczy i potrząsnął głową. W tym samym momencie przestał żyć. Srebrny scyzoryk z topazowym okiem ugodził go w serce.
– I nigdy nie zobaczysz- dopowiedział Pan Cienia i roześmiał się. Zawtórowały mu dwa głosy i wiatr pustyni.
Ciało spoczywało na posłaniu uplecionym ze wszystkich rodzajów drzew, krzewów i winorośli. Czeremcha przeplatała się z brzozą, dębem, porzeczką, grusza z jesionem, grab z wierzbą i ostrokrzewem. Każda z gałęzi, choć tak różne, wnikała w jakąś większą całość, stawała się tym ostatnim posłaniem Największego Króla, stawała się z nim jednością. Zdawało się, że te gałęzie nie tylko żyją, ale gotowe są opleść to martwe ciało, oddać mu własne soki. Biała, o lekko błękitnawym odcieniu twarz Króla wyglądała na spokojną. Jego ciemne włosy ozdabiał złoty diadem przetykany maleńkimi szmaragdowymi listkami. Tylko nieliczni znali wygrawerowany ogniem wulkanu od spodu napis: Satturam Kelinga Smant. Godny by deptać Ziemię w mowie zaklętej i przez wielu już zapomnianej. Szata, w którą ubrano go w tę ostatnią podróż, przypominała krojem i kolorem codzienne stroje mieszkańców Garlim Uon. Zielono- piaskowa tunika przepasana lekkim, choć bogatym pasem i zwężające się ciemnozielone spodnie do połowy łydki. Bił jednak od niej blask, blask złotych nici wplecionych w tę lnianą tkaninę, blask słońca na leśnej polanie. Stopy pozostały bose, bo największym zaszczytem, jakiego możemy doświadczyć na Ziemi naszej, Wielkiej Gallach, jest poczuć jej dotyk pod stopami, jej łaskotanie trawą, jej ciepło i drżenie. U boku Króla leżał jego ukochany Koci Łuk, Drammiran, i miecz Piętnastu Krasnoludów. Ciało poruszyło się niespokojnie, kiedy cztery smukłe i silne sylwetki uchwyciły rogi posłania i uniosły na swoje ramiona. Dwóch Wybranych i Dwóch Zakorzenionych. Synowie najwyższych rodów i synowie najniższych nieśli swego Króla i Pana spokojnie. Ich miarowy rytm pełen był szacunku i bólu, jakim śmierć Największego Władcy przeszyła wszystkich. W ich cienkie warkoczyki zbierające włosy z czoła wpleciono trawę i wrzos. Za nimi sunęły elfickie kobiety z koszami kwiatów i liści, w sukniach białych i złotych, elfki o ciemnych i smutnych oczach, ustach przepełnionych pieśnią:
Z Gallach powstałeś
I do niej powracasz
Jak deszcz wsiąkniesz w jej ciało
Czerpałeś z jej soków
Życie i radość
Troski i smutków niemało
O Królu Największy
O Królu Niezdobyty
Mądry mądrością pradawnych
Zaśnij i powstań
Wśród Gór Niejednokrotnych
Wśród Łąk Nieodkrytych
Duszą wśród wiatru się ostań
Z Gallach powstałeś
I do niej powracasz
Popiołem opadniesz w jej ciało
Kochałeś jej ciepło
Czerpałeś jej dary
Tak długo żyłeś, za mało
O Królu Największy
O Królu Niezwyczajny
Dobry dobrocią pradawnych
Zaśnij i powstań
Wśród Lasów Niezmierzonych
Wśród Rzek Rozleniwionych
Podmuchem Gallach się ostań
Podmuchem się ostań…
Za nimi posuwali się wszyscy mieszkańcy Garlim Uon i najznamienitsi goście. Nawet ci, którzy jeszcze dwa dni temu znajdowali się w najodleglejszych zakątkach świata, nie śpiąc, nie jedząc przybyli na pogrzeb Króla. Szły więc całe rodziny, z mimo wszystko rozbrykanymi dziećmi, poważni starsi i zasmuceni młodzieńcy, kobiety i dziewczęta, Wybrani i Zakorzenieni, ramię w ramię, obok siebie, pełni poczucia wspólnoty i bliskości w smutku. Kiedy dotarli do Rumowiska, orszak zatrzymał się. Polana była duża, pełna rozrzuconych skał, usypanych kamiennych kopców. Według legend, właśnie w tym miejscu, któryś z Traków w przypływie gniewu cisnął szczytem góry Płaskiej Bez Końca o ziemię, a ten rozprysnął się na wiele kawałków. Od pokoleń w tym właśnie miejscu żegnano się z najbliższymi. W największym z kopców złożono ciało Króla na uplecionym posłaniu. Kobiety obsypały jego ciało kwiatami i liśćmi, a jedyny już krewny umarłego, Eirfwolf, Szary Wilk, chwycił miecz piętnastu Krasnoludów, wielki i ciężki, i uniósł w górę w geście oddania. Dwóch Wybranych i Dwóch Zakorzenionych zamknęło kopiec jednym z ciężkich kamieni, a Eirwolf opuścił ów wyjątkowy miecz z wielką siłą. Ostrze przebiło granit, dosięgło ziemi i porosło bluszczem. Grobowiec Króla miał pozostać nienaruszony, siła Gallah i moc kamienia stały się jego pieczęcią. Tak odszedł największy z Elfów, Warren Wielki, niechże Gallah go błogosławi.
Arina szła polaną pełną słońca. Uwielbiała las, jego miękkie poszycie i ciszę, jaka go wypełniała. Słyszała owadzie brzęczenie, szum ptasich skrzydeł, ciche kroki zwierząt. Słońce nakrapiało polany cieniem liści. Powoli zaczęła odnajdować spokój. I właśnie wtedy usłyszała skowyt. Skowyt nie tyle groźny, co raczej pełen bólu i smutku. Wstrząsnął całym lasem, ciszą i nią samą. Poczuła się jakby to ją zraniono i wiedziała, że musi odnaleźć ten ból, odnaleźć i zrozumieć, czemu zaistniał i czemu był potrzebny. Nie zważając na nic pomknęła przed siebie, ku źródłu odgłosu, raniąc nogi o krzaki jeżyny, czując chłoszczące i parzące pokrzywy. Przedzierała się przez niskie i splątane gałęzie świerków, wysoka trawa cięła jej skórę, a pajęczyny miała po prostu wszędzie- na włosach, ubraniu, ramionach. Nigdy wcześniej nie zagłębiła się w Czarny Las tak daleko, ale w tej chwili nie była w stanie myśleć o ewentualnych konsekwencjach tego czynu. Najważniejszym stało się odnalezienie tej cierpiącej istoty, utulenie tego skowytu. Dobiegła do małej polanki, na której mignęła jej czyjaś sylwetka. To utemperowało jej szaloną pogoń. Przykucnęła za krzewem dzikiej róży i zrzuciła ze stóp sandały. Skowyt zamarł w połowie dźwięku i nastała totalna cisza, którą zakłócało jedynie bzyczenie pszczół i innych owadów. Zaczęła skradać się przykucnięta, znajdując schronienie wśród niskich gałęzi i krzewów. Była drobna i lekka, więc nawet gałęzie, na które stawała stopami, nie łamały się pod jej ciężarem. Mimo to, miała wrażenie, że łomot jej serca tłukącego się w piersi, po tej szalonej gonitwie, słychać w całej najbliższej okolicy. No i trochę się bała.
W pewnym momencie miała wrażenie, że ten skowyt był tylko jej wytworem wyobraźni, że przysnęła wśród mchu niedaleko muru, a szalony pościg był jedynie bzdurą. Zatrzymała się zniechęcona, wyprostowała i już miała zawrócić, kiedy znów coś usłyszała. Jakiś szelest rozgarnianych liści i cichy pisk. Przypadła z powrotem do ziemi i zaczęła zbliżać się na czworaka do usłyszanych przed chwilą dźwięków. Doszła do srebrnego świerku, którego gałęzie dotykały trawy i delikatnie odsunęła jedną z gałęzi.
W wysokiej trawie leżało jakieś zwierzę, to ono popiskiwało. Na jego piaskowym futrze błyszczała w słońcu krew. Arina dostrzegła sterczącą z ciała strzałę, która ugodziła je w szyję, tuż ponad ramieniem. Nad zwierzęciem górowała smukła sylwetka, która wcześniej, w lesie, mignęła jej na polanie. Był to bez wątpienia Czarny. Jego zawiązane w warkocz włosy przeplatała czerwona nić, co oznaczało, że należy do wysokiego rodu. Był młody, możliwe, że w jej wieku, nie nosił naramienników, ani innej ochrony, co oznaczało, że nie musi walczyć. Jego twarzy nie mogła zobaczyć z tego miejsca, choć wiedziała, że cerę musi mieć ogorzałą od wiatru i słońca, jak na Kawinna przystało. Powoli zaczęła się przemieszczać w lewo, by okrążyć obcego i lepiej mu się przyjrzeć. W tym momencie Czarny podniósł do góry rękę i Arina zobaczyła w jego dłoni ostry nóż o zakrzywionym końcu. Zamachnął się nad zwierzęciem, a ona nie zważając na nic, krzyknęła nie! i rzuciła się całym ciałem na piaszczyste futro, jakby je mogła ochronić.
Ania nie mogła zasnąć. Kręciła się w łóżku z lewa na prawą i z powrotem, i nadal jej myśli nie chciały stać się lekkie i przyjemne, by pozwolić na sen. Ciągle powracał do niej ten moment, kiedy Tato trzasnął drzwiami i wyszedł, a ona została z Mamą, która tak bardzo płakała. To było rok temu, ale ciągle czuła się tak bardzo samotna i opuszczona, jakby codziennie od nowa przeżywała tamto odejście. Mama pogodziła się, ale tylko na pozór. Ania znała ją za dobrze, by nie zauważyć jej momentów zamyślenia i nieobecności. I czuła się tym bardziej samotna i jakaś taka… niepotrzebna. Przytuliła się mocniej do ukochanego niedźwiedzia zwanego potocznie Misiem i znów przymknęła powieki. Proszę o sen, szepnęła w ucho pluszaka i wreszcie zasnęła.
W tym śnie ujrzała wielką komnatę, o marmurowej posadzce i wysokich kamiennych ścianach. Komnata była przestronna, z wysokimi oknami, wychodzącymi na step. Słyszała w oddali końskie rżenie i skowyt wiatru zaczepiający o framugi okien. Na końcu komnaty, w trzech fotelach siedziało dwóch mężczyzn o lekko spiczastych uszach i trzeci, który zasłonięty był fotelem w całości. Rozmawiali w dziwnym języku, który potrafiła zrozumieć, choć w życiu się z nim nie spotkała. No ale teraz była we śnie, więc wszystko było możliwe.
Najmłodszy z nich, był zarazem najbardziej arogancki i pewny siebie. Był odświętnie ubrany w czarną tunikę przeplecioną złotą, drobną kratką, przepasaną ciężkim skórzanym pasem, również wzmocnionym złotem i ozdobionym wielkim rubinem na sprzączce. Na szyi zawieszony miał dziwny, złoty medalion pokryty czarnymi napisami, ciężkimi do odcyfrowania. Medalion miał mały zawiasik i Ania poczuła ogromną ochotę, by go otworzyć i dowiedzieć się, co ów wyniosły mężczyzna chowa przed całym światem na piersi. W tym momencie odezwał się:
– To prawda, że mój lud jest poniewierany jak psy. Tak było zawsze, od naszej przegranej w Wielkiej Bitwie. Mój lud i ja pogodziliśmy się z porażką i przegraną. Nasze odmienne zdanie nigdy nie zostało nam wybaczone, to też prawda. A jednak żyjemy szczęśliwie wśród tych stepów, które Warren podarował nam, jako azyl. Tu się rodzimy i umieramy, wolni niczym stepowy wiatr. Ale nagle pojawiasz się ty, mój daleki kuzynie, który przez ostatnie lata nie tylko milczałeś, ale stałeś na równi z najbliższymi Warrena i namawiasz mnie do potajemnej zdrady?
– Najdroższy Ostinie, to nie tak!- wykrzyknął mężczyzna siedzący na fotelu po lewej stronie wyniosłego. Ania przyjrzała mu się uważnie. Był bardzo podobny do swojego rozmówcy, a jednak inny. Przede wszystkim jego skóra była prawie biała, a włosy miały kolor miodu. Ubrany był w zieloną, prostą tunikę, z drobnym białym wzorem na dole. Na plecach miał kołczan pełen strzał o zielonych skrzydłach. Teraz podniósł się i mówił z uniesieniem – Wiesz sam, kim był mój ojciec i co zawsze powtarzał. Wiesz sam, jak bardzo byłem z wami podczas ostatniej bitwy. To prawda, pozostałem z nim, moja przysięga miała końcówkę : „Aż do śmierci”, ale teraz Warren nie żyje! Rozumiesz: Nie żyje! Jestem wolny i pragnę spełnić marzenia mego ojca o świecie dobrym i bez przybłędów! Mogę pomóc Tobie i Twojemu ludowi w odzyskaniu praw im się należących! Sam wiesz, jak panoszą się wszędzie, jak obraźliwie traktują nas i inne nacje, jakby tu byli od zawsze. Sam wiesz, co dzieje się na Pograniczu, gdzie nasze kobiety znikają, bądź powracają pobite i ciche. Sam wiesz, jak ciężko być Kawinnem, poza Kawinnis sahin with!
Opadł bezładnie na fotel i ciężko oddychał. Ostin przyglądał mu się uważnie. W końcu powiedział:
– Sam wiem, jak bardzo zabolała cię śmierć ojca, kuzynie. Sam wiem, jak cierpiałeś stojąc u boku Warrena i patrząc, jak wszystko, co ci bliskie upada. Ale właśnie wtedy był czas na opowiedzenie się, za którąś ze stron, wtedy był czas na zdradę. Nie, nie przerywaj mi, Marro! Jeśli Warren nie żyje, to raczej pochylmy czoła nad jego życiem i śmiercią, nad jego wielkością i siłą. Wojna obu nam zabrała bliskich, czy jesteś gotów na to, by wskrzesić kolejną? Zbyt ukochałem mój lud, by wysłać go na kolejne śmierci.
– A czy jesteś pewien, że twój lud sam się na nie, nie gotuje, kuzynku?- zapytał Marro, tak bardzo złowrogo, że Ani ciarki przebiegły po plecach.- Nie słyszysz szeptów po kątach? Szczęku ostrzonej stali? Świat się codziennie zmienia, nadchodzi czas Przemiany.
– Jeśli wśród mego ludu znajdziesz takich, co się szykują do walki, to niestety, znalazł się ktoś, kto ich do tego podżegał. A jeśli ktoś taki jest, to niech Gallah ma nas w opiece.- Zakończył Ostin i szybko wyszedł z komnaty.
Morro milczał, trawiąc usłyszane słowa. Trzeci fotel obrócił się na nóżce i Ania zobaczyła małego, korpulentnego karła zeskakującego na ziemię. Z przestrachem pomyślała: Axo, choć nie wiedziała, skąd zna to imię.
– Całkiem inteligentnego masz kuzynka, elficki draniu.- powiedział karzeł i zaśmiał się okrutnie – Niestety, należy do tych naiwnych. Obawiam się, że umrze szybciej, niż zada sobie pytanie: dlaczego? A nawet wtedy, i tak nie uwierzy.
Obudziła się.
Nie ma to jak karczmy u podnóża Gór Pielgrzymich. Pełne oczywiście Krasnoludów, ale także handlarzy wszelkich maści. Gdzież, jeśli nie do krasnoludzkich siedzib zjeżdżają wszyscy możni tego świata, by zainwestować w klejnoty. Gdzież, jeśli nie do krasnoludzkich siedzib zjeżdżają wszelcy złodzieje, by uszczknąć, choć trochę dla siebie. W karczmach tych można spotkać każdego i wszystkich, najgorsze męty siedzą tu ramię przy ramieniu ze szlachetnie urodzonymi, opijając się miodem i piwem, specjałami Pielgrzymich Gór.
Gospoda „Pod Dzwonem” miała szeroki, drewniany bar. Na jego końcu siedział stary krasnolud i przysypiał, z głową opartą na ramieniu. Kawałek dalej siedziały dwa gnomy pogrążone w cichej konwersacji ściśle dotyczącej piersi jednej z kelnerek. Przestrzeń pomiędzy barem a ławami wypełniona była przede wszystkim gęstym dymem nikotynowym, przemieszanym z jeszcze innym, o ostrzejszym zapachu. Harmider, jaki panował w sali zdawał się być bliski eksplozji, ale nie przeszkadzał nikomu. Przy środkowym stoliku siedziało czterech krasnoludów, z lekka już podchmielonych.
– Haremal, poprosimy jeszcze jeden dzban miodu i jeden dzban piwa, dla naszych przyjaciół ze wschodu- wykrzyknął najgrubszy z nich o rudych włosach i brodzie, do barmana.- Tylko szybko.
– Czy widziałeś kiedyś Astranie, by nasz łachudra poruszał się szybko? Prędzej węgiel sam się wykopie, niż Haremal nabierze prędkości- roześmiał się drugi z krasnoludów, niższy od kompana, o włosach blond i takiej też brodzie, a pozostali zawtórowali mu śmiechem.
– Prędzej piwo samo się uwarzy, niż was tu ponownie wpuszczę, łajzy- syknął barman stawiając dwa pełne dzbany na stoliku.- Żadnego szacunku dla ludzkiej pracy, żadnego współczucia dla mojego wysiłku. A pod koniec miesiąca będą żebrać i błagać, by ich na zeszyt wpisać. Prędzej świnia zacznie pisać wiersze niż na zeszyt coś sprzedam.- Dodał na odchodnym.
– Ależ Haremalu daruj nam niewinne żarty- zaczął Astran i puścił oko do blondyna- prędzej Karim obetnie brodę, niż któryś z nas cię obrazi świadomie.- Krzyknął do pleców barmana, ale ten udał, że nie słyszy.
– A co się stało z Łzą Hugomora?- zapytał Karima jeden z ich towarzyszy ze wschodu- Czy to prawda, że została skradziona?
– Wszystko, co słyszymy, to tylko plotki, oficjalnie niepotwierdzone. Ale widzisz, Karim ma kuzyna, który służy w świątyni Hugomora i dokładnie miesiąc temu przybiegł z nowiną do domu, że Łzę ukradziono. Potem wrócił do świątyni i od tamtej pory wszelki słuch o nim zaginął. Nikt nie wie, ani co się stało, ani czemu świątynia została zamknięta.
– Świątynia Hugomora jest zamknięta?!- wykrzyknął drugi z towarzyszy wschodu- To chyba pierwszy raz od Wielkiej Czarnej Wojny? Czy powinniśmy szykować się na bój?
– Och, nie bądź taki w gorącej wodzie kąpany, Ollihu- powiedział roześmiany Astram- prędzej smok obrobi w swych palcach pierścionek, niż wojna nastanie. Tyle lat, przecież żyjemy w pokoju. A złodzieje, jak byli, tak i nadal są.
– Czasy się zmieniają, Astramie.- odpowiedział całkiem poważnie Ollih- może bardziej czujemy to my, żyjący w górach pustynnych, niż wy tu, pochłonięci wirem szybkiego życia. Ostatnio wiatr bardziej niespokojny, ostatnio coraz cięższe przynosi nowiny, sam wiesz, że Warren nie żyje, a Ekin stał się bezmyślnym starcem. Wasz mistrz, z tego co rozumiem, też zniknął zamykając się w świątyni?
– Nasz Mistrz, Wielki Boremal, od pewnego czasu pracuje nad pewnym projektem. Zamknął się, to prawda, ale nie w świątyni. Nasz lud, jak sam wiesz najlepiej Ollihu i ty, Granmie, określa się przez dzieła i czyny, a Mistrz pracuje nad majstersztykiem ognia i kuźni. Nic ponadto sami nie wiemy.
– Wiemy, że w dziele tym nie tylko zamknie się ogień i stal- dodał już mocno pijany Karim- ale moc klejnotu jasnego i siła niezwyciężonych.
– To niebezpieczne, tworzyć taką broń- zakrzyknął Granm. – Nie w tych czasach, nie w tych czasach…
– Wy, wybacz mi to stwierdzenie, Ollihu- zwrócił się Astram do Granma- mali kmiotkowie ze wschodu, nie przywykliście ani do zmian, jakie się dzieją, ani do intensywnego życia. Boicie się na wszelki wypadek, żadnego wypadku nie będzie.
– Prędzej łosoś wskoczy ci do sieci niż się wojna zacznie- dodał pijany Karim.
– Obyś się nie mylił Astramie- odpowiedział spokojnie Granm- chciałbym się z tobą założyć, ale co to za przyjemność z zakładu, kiedy liczy się na przegraną.
Oliander wiedział, że trafił. Skowyt, jaki poniósł się po lesie, mogło wydać jedynie zwierzę ugodzone strzałą. Ale nie strzelił śmiertelnie, zwierzę umykało z tym skowytem, gdzieś hen. Odrzucił kołczan i łuk i pomknął w las, by dobić zdobycz. Biegł szybko, skupiony na krwistych śladach pozostawionych w trawie. Pogoń była długa i, o dziwo, męcząca. W końcu zwierzę padło, wśród liści i mchu, popiskiwało. Przypominało wielkiego kota wielkości tygrysa o rudawo- piaskowym kolorze, a przy tym widać było, że jest jeszcze młode. Oliander nie potrafił przypomnieć sobie, by spotkał się z chociażby opisem takiego stworzenia. Ale w tym momencie był tylko myśliwym, a przybiegł tu po to, by dokończyć dzieła. Wyjął swój zakrzywiony nóż myśliwski i naprężył rękę.
I właśnie w tym momencie, zza srebrnego świerku wypadła dziewczyna z okrzykiem Nie! i położyła się na tym zwierzu konającym, na tym piaszczystym cielsku. Oliander, którego ręka, znalazła się już w torze i rozmachu ku piersi zwierzęcia, w ostatniej chwili pokierował ją tak, że nóż wbił się w ziemię, aż po rękojeść. Był wściekły.
– Co do cholery…- zakrzyknął ze złością i umilkł przyjrzawszy się dziewczynie uważniej.
Zdecydowanie była Człowiekiem. Miała drobną, jasną twarz i przymknięte oczy, jakby gotowała się na śmierć. Była przerażona, ale w dziwny sposób pewna swojej decyzji i gotowa oddać życie, za to piaskowe zwierzę, które zakryła własnym ciałem. Oliander widział jak szybko oddycha, widział jak jej za duża tunika nasiąka krwią zwierzęcia i wiedział, po prostu wiedział, że nie pozwoli mu dokończyć tego polowania, nie pozwoli dobić jego ofiary. Wytarł nóż o trawę i schował do futerału przy pasie. Słysząc szelest dziewczyna otworzyła oczy. Były nie tylko duże, ale niespotykane. Lewe było szare z błękitną obwódką, prawe zielone. Patrzyła na niego intensywnie, nadal przerażona, ale spokojna.
– Możesz się nie bać- powiedział- Nie zrobię ci krzywdy.
– Nie boję się ciebie- odpowiedziała, choć głos jej zadrżał.
– Nie skrzywdzę też tego kota pod tobą, choć nie sądzę by mu jeszcze wiele czasu pozostało, moje strzały są celne.
Dziewczyna podniosła się natychmiast i przyłożyła dłonie nad raną zwierzęcia. Przycisnęła tętnicę i rana przestała tak obficie krwawić. Drugą ręką wyjęła z kieszeni jakieś skrawki uschniętych liści i nie odwracając swych dziwnych oczu od piaskowego kota, zwróciła się do Oliandra:
– Przynieś mi taką roślinę, szybko. Rośnie w tym lesie, ma cienką łodygę i takie liście. Wykop ją całą, z korzeniem, który potrafi wrosnąć nawet metr w głąb ziemi, więc kop uważnie. Wybierz nie za młodą, ale i nie za starą, poznasz to po liściach. Prędzej!
– Ale…- zaczął Oliander, ale nawet nie dała mu dokończyć i prawie syknęła:
– Prędzej.
Więc pobiegł. Oczywiście doskonale wiedział, że może po prostu uciec, wiedział, że szukanie rośliny (nota bene Tontullis Leanvis, zwanej także po prostu Tontullą, o czym się dowiedział na lekcji o ziołach leczniczych, a co zapamiętał, bo nie potrafił nie pamiętać) już raczej nie pomoże zwierzęciu, wiedział, że nie musi wykonywać niczyich rozkazów i spełniać próśb. Ale w oczach dziewczyny dostrzegł jakiś cień, który dał mu nadzieję na brak nudy. I nie mógł ot tak, z tego zrezygnować. Nie teraz, kiedy rozważano kwestię oddania go do Zamku. Nie teraz, kiedy, wszystko przestało mieć znaczenie. Jeśli ma stąd odejść, to przynajmniej przez chwilę jeszcze pozostanie Oliandrem z Lasu Karn Nunn, synem Naruka i Katti i odnajdzie Tontullę i wykopie z korzeniem. A potem wróci do tej jasnej dziewczyny i choć jeszcze tylko jeden raz spojrzy w te jej dziwne oczy.
Ania znów nie mogła zasnąć. Oczywiście opowiedziała Mamie swój sen, ale Mama jej nie słuchała. Na koniec tylko uśmiechnęła się blado i powiedziała:
– Axo? Lepiej na niego uważać.
Cokolwiek miało to oznaczać. A najpewniej to, że Mama znów jej nie słuchała. Przewróciła się po raz co najmniej piętnasty z boku na bok i zamknęła oczy. Była tak zmęczona, wreszcie, cudownie zmęczona, że po prostu przestała myśleć i zasnęła.
Zobaczyła prawie pustą karczmę. Przy długim i drewnianym barze chrapał krasnolud z twarzą opartą na ramieniu. Przed nim stał na wpół opróżniony kufel piwa.
Większość stolików w sali również była pusta. Przy jednym ze środkowych zobaczyła dwie małe krasnoludzkie sylwetki, również śpiące, z głowami opartymi o stół. Jedna z nich płomienno ruda mamrotała: prędzej żaba zostanie królewną…niż… więcej piwa…
Barman sprzątał szkła i popielniczki, jedna z kelnerek zamiatała podłogę. Do drzwi lekkim szlaczkiem szło kolejnych dwóch krasnoludów. Jeden z nich mówił przyciszonym głosem:
– Traktują nas jak kmiotków, a nie dostrzegają zagrożenia. Nie mogę uwierzyć, że świątynia Hugomora jest zamknięta!
– Wiem Karim, wiem- Odpowiedział drugi- Góry Pielgrzymie, to świat nie tylko legend, ale przede wszystkim klejnotów. Uwierz mi, one potrafią przyćmić nawet najświatlejszy umysł.
– Ale Łza!- prawie wykrzyknął Karim- Łza została skradziona, a Boremal tworzy dzieło zniszczenia w kuźni! Właśnie teraz?
– Ciiii- Szepnął Granm- jutro wracamy do domu, miejmy nadzieję, że Sortzl będzie wiedział, co robić.
Drzwi się za nimi zamknęły.
W tym momencie w najciemniejszym kącie poruszył się jakiś człowiek. Nałożył na głowę kaptur i przeczyścił ciemne okulary rękawem. Zanim je założył, Ania dostrzegła czerwony błysk jego oka. Ruszył do wyjścia.
Sala była biała, ozdobiona jedynie smukłymi kwiatami w wielkich wazonach. Szmery i szepty umilkły, gdy stary elf w długiej szacie i białych włosach zbliżył się do Eirfwolfa. Położył mu na głowie swe kościste dłonie i rzekł:
– Szary Wilku, Eirfwolfie Warrenie z rodu Warrena Wielkiego Króla Największego, synu Darmilli i spadkobierco imienia. Czy przyjmujesz ten obowiązek, honor i powinność, by czekając na Przywódcę kierować ludem swoim i losem świata naszego?
Cisza w Sali była nie tylko wielka, ale pełna emocji. Każdy czekał na skinięcie głową i uroczyste „tak, przyjmuję”. Każdy potrzebował poczuć, że znów ma przywódcę i ojca. Ale Szary Wilk spojrzał w oczy starca i odpowiedział:
– Z całym szacunkiem dla ciebie, Święty Modrzewiu i tych, którzy gotowi są mi zawierzyć, muszę najpierw wysłuchać Kaminni. Muszę poznać ciężar tego obowiązku, honoru i powinności, by móc szczerze i z serca odpowiedzieć ci na to pytanie. Dlatego dziś jeszcze udam się do Lasów Ciemniejących i wysłucham wyroczni. Powrócę tu za trzy dni o świcie i powiem, czy udźwignę to, co pozostawił mi Warren, Najjaśniejszy z Królów.
Przez Salę przebiegł szmer dezaprobaty i odrzucenia, ale w tym momencie odezwał się Modrzew:
– Widać to, że pochodzisz z rodu Warrenów. Twoje decyzje są pewne i światłe, twoje intencje szczere i przemyślane. Jedź do Kaminni, jeśli tego potrzebujesz, daję ci moje błogosławieństwo. Ale ja już poznałem odpowiedź.
Eirfwolf ucałował dłoń starca i krzyknął do straży swojej:
– Na koń!- i wybiegł z Sali.
Elficki lud opuszczał ją w przeróżnych nastrojach. Od uniesienia i podziwu po nienawiść.
Ulepieni z modrzewia o delikatnych szpilkach, sosny wystrzeliwującej w niebo, klonu o delikatnych pięcioramiennych liściach, dębu mocnego, brzozy białej i gibkiej, wierzby płaczącej nad wodą i wielu, wielu innych, byliśmy różni, ale tacy sami.
– Czego się dowiedziałeś Axo?- spytał Pan Cienia wchodząc do najwyższej komnaty Wieży.
– Że zdrada jest gorsza dla zdrajcy, niż zdradzonego- odpowiedział ze śmiechem karzeł układając się na miękkiej kanapie- A tak poważnie, myślę, że nietrudno przywrócić dawne spory wśród Elfów. A ty, Panie, jakże wspominasz krasnoludzki szlak?
– Prędzej umrę, niż dam się zasiekać, odpowiedziałby każdy przeciętny krasnolud na twoje pytanie. Co bynajmniej nie oznacza, że tak by uczynił.- odparł Czerwonooki i dodał- lepiej zejdź do piwnic i zatroszcz się o naszego nowego lokatora. Obawiam się, że nie tylko zgłodniał, ale go trochę poturbowałem w podróży. Nie mieścił się do kufra. Gdzie Mistriam?
– Szykuje dla ciebie wdzięki, o Panie. Od rana czeka na twój powrót. Znajdziesz ją w sypialni z tym podłużnym łóżkiem.
– W takim razie, Axo, zajmij się więźniem do rana i nie próbuj nam przerywać. Gdyby potrzebował jakichkolwiek narzędzi, zdobądź je. Wyłuszczyłem mu, czego oczekuję, myślę, że zrozumiał. Jeśli nie, możesz go bić wszędzie byle nie po rękach, potrzebujemy ich. I niektórych narzędzi nie zostawiaj z nim sam na sam. Nie chcemy również by umarł, czy to jest jasne?
– Jasne, Panie- odpowiedział karzeł i zbiegł po schodach.
Pan Cienia udał się do komnaty obok. Tak naprawdę tej komnaty nie było w Wieży, ale on potrafił nie tylko ją stworzyć, ale być w niej jakby istniała od zawsze. Zsunął z siebie szaty i wszedł do wielkiej wanny stojącej pośrodku. Otoczył go zapach oceanu, uwielbiał go. Namydlił ciało, opłukał. Natarł się olejkiem, niezbędnym tu, na granicy pustyni. Poczuł, że jest gotowy na spotkanie z Mistriam, poczuł jak wzrasta w nim pożądanie. Bez trudu odnalazł sypialnię z podłużnym łóżkiem i otworzył drzwi.
Leżała na boku, biała jak kwiat lilii z burzą czarnych włosów na ramionach i poduszce. Pachniała zniewalająco i patrzyła na niego kusząco czarnymi oczami. Odgięła głowę, ukazując szyję. Wpił się w to słodkie ciało nie tylko natychmiast, ale bez umiaru.
Arina wpatrywała się w kota. Wciąż uciskała tętnicę, choć coraz mocniej czuła, jak drętwieją jej palce. Nie wiedziała, czy Czarny powróci z rośliną, po którą go posłała i bała się, że pozostanie w tej niewygodnej pozycji i ujrzy, jak kot umiera. „Nie pozwolę ci umrzeć”- pomyślała zaciekle i mocniej ucisnęła tętnicę. Kot był naprawdę wielki, choć młody. Jego miodowe oczy patrzyły ufnie i Arina wiedziała, że nie pozwoli na pustkę śmierci w tych oczach. Jeśli Czarny wróci. A przecież to on zranił tego kota, to on chciał go dobić. Jak mogła wierzyć, że wróci, by spróbować naprawić to, co sam tak doskonale spieprzył. A jednak, w dziwny sposób wierzyła, że powróci. Czuła, że znajdzie Tontullę i przyniesie, a ona uleczy to biedne zwierzę i nie będzie patrzeć jak w tych miodowych oczach zanika życie.
Usłyszała szmer trawy i obróciła głowę. Czarny stał przed nią z ziołem leczniczym dokładnie takim, jakiego potrzebowała. Korzeń był nienaruszony, liście pełne.
– Odetnij korzeń, dobrze- Powiedziała-. A teraz trzymaj palce w tym miejscu, w którym naciskam. Trzymaj mocno i nie pozwól, by stracił więcej krwi, ok.?
Czarny przytaknął i przytrzymał tętnicę zwierzęcia. Arina wzięła korzeń i ucięła dwa liście Tontulli. Korzeń podzieliła na mniejsze kawałki, a potem, rozbiła je klingą noża Oliandra na jednym z liści tak, że stały się miazgą pomieszaną z sokiem liścia. Wszystko to razem przyłożyła do rany i zaczęła delikatnie masować, wyjmując powoli strzałę. Kot nadal żył i patrzył na nią spokojnie. Odrzuciła strzałę w bok i położyła drugi liść na opatrunku. Wiedziała, że wyssie ból i ewentualne zakażenie. Przepasała szyję zwierzęcia chustką i spojrzała na Czarnego.
– Dziękuję- powiedziała.
Czarny przyglądał jej się przez chwilę i spytał:
– I co planujesz zrobić teraz z tym kotem? Przemycisz do wioski, by pielęgnować? No i co potem?
– Nie wiem- odpowiedziała- Do tej pory myślałam tylko o jednym. By żył. A Ty, Kawinnie, jak bardzo nie szanujesz życia, by go pozbawiać dla frajdy? Jak czarne masz serce, by mordować?
Czarny syknął i rzucił jej niechętne spojrzenie ciemnozielonych oczu.
Wielki Dom Kammini mieści się wśród rozlewisk i bagien Lasów Ciemniejących. Wtopiony w zieleń otaczających drzew jest niewidoczny dla przypadkowego wędrowca. Choć już dawno żaden przypadkowy wędrowiec nie zagłębiał się w Lasy Ciemniejące zniechęcony legendami i historiami o zdradzieckich moczarach pełnych Trolli i innych nieprzyjemnych stworzeń. Eirfwolf jechał na oklep na ukochanym swym Goromie, czarnym ogierze o lśniącej sierści. Spieszył się. Za nim jechało dwóch strażników, Kallam i Unnam, którzy towarzyszyli mu wszędzie odkąd skończył sześć lat. Byli bliźniętami i dosiadali bliźniaczo podobnych koni o brązowym ubarwieniu i białą strzałką pomiędzy oczami. Ich długie, złote włosy powiewały za nimi i lśniły w słońcu. Erfwolf wiedział, że mimo szalonego pędu omiatają okolicę czujnym spojrzeniem, gotowi bronić go w każdej chwili. A mimo to odczuwał strach. Irracjonalny, ale bardzo konkretny. Nie wiedział czy lęka się Wyroczni i tego, co powie, czy ciężaru, jaki spoczął na jego barkach po śmierci Warrena, czy też jeszcze czegoś zupełnie innego, co wyczuwał podskórnie. Widział przed sobą lśniącą taflę jeziora i wiedział, że zaraz cały krajobraz stanie się usiany jeziorami, wiedział, że później jeziora zastąpią moczary i bagna, a wśród tych bagien dowie się o swojej przyszłości i już nie będzie miał wyboru. Po raz pierwszy od Czarnego Buntu, Szary Wilk obawiał się o losy świata. I nie do końca wiedział dlaczego. Przynaglił Goroma, poczuł wilgoć na twarzy. Poczuł, że Przeznaczenie się zbliża.
Krasnolud miał wymizerowaną twarz. Leżał bezładnie w otwartym kufrze. Miał podbite oko i cienką szramę na policzku. Axo nalał wody do małego wiaderka i chlusnął mu nią w twarz. Krasnolud otworzył oczy i spojrzał przerażony, jakby oczekiwał uderzenia.
– Myślę, że czas opuścić norkę, króliczku- zaśmiał się karzeł i wyciągnął krasnoluda z kufra.- Ta noc należy do nas. Dodam, że może być długa, bo ja cholernie lubię noce.
Krasnolud pozwolił usadzić się na małym zydlu i wziął do ręki drewnianą miskę z zupą, jadł zrezygnowany i zamyślony.
– Przygotowałem ci tę piwnicę, spójrz.- Gadał dalej Axo, jakby właśnie przywitał dawno oczekiwanego gościa.- Nie czujesz się jak w domu? I nie mów, że ci przeszkadza krata w drzwiach. Daję ci moje słowo, wielu to uspokaja. Tu masz swój warsztat, byś nie myślał, że dzieło twojego życia nie zostanie ukończone przed twoją śmiercią. Spokojnie. Stworzysz swój majstersztyk, a potem dopiero umrzesz.
Krasnolud przyjrzał się karłowi, następnie przeniósł wzrok na całą piwnicę. Przez chwilę w jego oku błysnęło zrozumienie, ale natychmiast powróciła rezygnacja. Odsunął niedojedzoną zupę i złamał łyżkę w połowie.
– Nie zrobię nic więcej- zachrypiał.- nie zmusisz mnie do niczego.
Axo wyciągnął pogrzebacz, którego koniec trzymał w kominku odkąd tu zszedł.
– I tu się mylisz, mój drogi- szepnął- Zmuszę cię do wszystkiego. Czy wspominałem już, że długa noc przed nami?
Ostin obudził się gwałtownie. Dopiero po chwili zrozumiał, że to, co widział, musiało być tylko złym snem. Spojrzał na Dorrę i uśmiechnął się. Odkąd ją znał spała tak samo ciepło i ufnie.
– Czy coś się stało, Kochany?- szepnęła nie otwierając oczu.
Przytulił się do jej pleców położył dłoń na jej dłoni. Poczuł jej ciepło, poczuł jej skórę i spokój.
– Po prostu trochę się martwię- odpowiedział.- Wiesz sama najlepiej, że kocham mój lud i chcę, by był szczęśliwy. Wiesz, że pokochałem ten step, który stał się naszym domem, wiesz, że nigdy nie patrzyłem na wiele spraw tak, jak mój ojciec. Ale ostatnio martwię się, bo mam wrażenie, że wiele dawnych rzeczy powraca. Czuję je, kiedy idę Wielką Salą mijając własnych podwładnych. Widzę, jak szepcą po kątach, jak rzucają ukradkowe spojrzenia i coraz bardziej się boję. Nie o siebie, ale o moich najbliższych. Myślę, że czas byś wraz z Hellonem udała się na naszą wyspę.
– Nie zostawię ciebie, Ostinie. Nigdy nie potrafiłabym cię zostawić. Jeśli coś się dzieje, wchodzę w to z tobą. Wiem, że nie jesteś taki, jak twój ojciec i wiem, jak kochasz Kawinnski lud. Ale czy kiedykolwiek pomyślałeś o tym, jak ja kocham go i ciebie? Czy wydaje ci się, że ucieknę? Hellon jest już dorosły, potrafi walczyć, a my? Stać nas na więcej, gdy będziemy razem, stać nas na stawienie czoła nawet najgorszemu. Dlatego nie żądaj, bym uciekła.
Ostin chciał zaprzeczyć, ale nie potrafił. Uścisnął tylko mocniej tę najpiękniejszą z dłoni.
Usłyszeli za oknem tętent wielu koni.
Oliander patrzył na dziewczynę. Był zły, naprawdę miała czelność nazwać go mordercą. A przecież pomógł jej, choć wcale nie musiał. Głupia, ludzka dziewucha.
– Myślisz, że zbawisz świat, bo uratowałaś tego kota?- krzyknął- Myślisz, że jesteś lepsza? A co ty o mnie wiesz, żeby mnie jakkolwiek oceniać, pani sprawiedliwa? Co wiesz, o chorobie mojego ojca, który już prawie nie żyje, choć jego marne ciało wciąż jeszcze jest z nami? Co wiesz o Sile Naznaczenia, z którą borykam się od dziecka? Co wiesz o czymkolwiek, co jest dla mnie istotne i jakie masz prawo do wydawania wyroku?
Pochylił się i spojrzał w jej oczy, które zmrużyła. A potem plunęła mu w twarz i odpowiedziała:
– Może i nie wiem o tobie wiele, ale dostatecznie dużo wiem, o takich jak ty. I jesteś ostatnią osobą na świecie, która ma jakiekolwiek prawo do wymówek. A teraz lepiej odejdź.- powiedziała i znów zwróciła swoją twarz w stronę kota. Pogłaskała jego futro.
Oliander otarł ślinę rękawem i choć był wściekły, nie mógł zdobyć się na odejście.
– Pomogę ci z kotem. Potem odejdę.
– Więc przetransportujmy go bliżej muru- odpowiedziała. Oliander nie był pewien, ale miał wrażenie, że uśmiechnęła się. Zdjął płaszcz i zrobili z niego nosze.
– Witaj Kannim- przywitał się Eirfwolf- ostatni raz kiedy cię widziałem miałaś krótkie włosy i byłaś niższa od konia na biegunach.
– To musiało być dawno, Szary Wilku i obawiam się, że nie do końca pamiętam to spotkanie.
– Nie musisz Kannim, ważne, że ja pamiętam, przede wszystkim z uwagi na to, co przekazała mi twoja matka. Po to wtedy przybyłem.
– Wiem. I po to teraz jesteś. Więc nie traćmy czasu.
Pociągnęła go za rękę w stronę pieczary.
Usiadł na starym pniu i oparł głowę o skałę. Kannim przegarnęła włosy i rzuciła kośćmi o ziemię. Wypadło sześć i cztery. Rozpaliła ogień i nalała do dwóch kielichów zielony płyn. Pili go w milczeniu, aż w końcu Kannim zagadnęła:
– Jeśli tu byłeś, to wiesz jak to wygląda?
Odpowiedział skinając głową.
– Więc musisz wiedzieć, że potrzebuję rozmowy. O czym mi opowiesz?
– Znasz opowieść o gościu, który ugotował zupę z gwoździa? Tak? To doskonale. Coraz bardziej obawiam się, że wśród nas można odnaleźć gwoździe, choć widzimy zupę. Pewnie nawet dałoby się ją przełknąć, a jednak boimy się ją wypić. Boimy się gwoździ wrzuconych pomiędzy nas, boimy się siebie nawzajem. Coś się zmieniło Kannim, czuję to mocno. Ja zrodzony z rodu Warrena Wielkiego, czuję się bezsilny wobec obecnych zmian. Coś się gotuje i wre, pod maską codzienności. Boję się stawić temu czoło, boję się z tym walczyć, bo… Bo nie jestem Warrenem. Jestem Szarym Wilkiem i świat obecny od tak dawna stał mi się obcy.
– Mam nadzieję, że moja przepowiednia, doda ci nadziei Eorfwolfie, choć nie mogę tego obiecać. Musisz uwierzyć, że nie zawsze siła pozwala nam przetrwać, ale zaskakujące ścieżki czasu i wydarzeń. A teraz zamknij oczy i przez chwilę nie myśl, bym mogła ci przekazać widzenie. Jesteś gotowy?
Skinął głową i poddał się działaniu zielonego napoju.
Pan Cienia wolno przechadzał się o po piwnicy. Ręce miał założone z tyłu, postawę pewną i szyderczy uśmiech na twarzy,
– Axo, czy masz nikłe wrażenie, że ten bury krasnal się nie spisał? Czy też wierzysz w magiczną moc, tego gówna, które wyprodukował dzisiejszej nocy? Co to jest?!
Spytał w przestrzeń, podnosząc srebrny, wielki i ciężki miecz w górę. Powtarzam:
– Co to jest?!- kopnął zmasakrowanego krasnoluda i uniósł jego głowę tak, by spojrzeć w oczy. – I nie rób takiej miny, chytry i głupi starcze.
– Oczekuję miecza pełnego siły i magii klejnotu. Miecza, którego blask wystarczy, by narody klękały. Miecza, który olśni, ale i położy wielu. Ja, Pan największy potrzebuję narzędzia wielkiego, mocy skały, mocy siły, mocy wszechświata. A ty mi podajesz jakiś zwykły nożyk w kiepskiej oprawie, kurwa!!!
Wpadł w szał, a w szale tym trzy razy kopnął framugę drzwi, dwa razy karła i tylko jeden raz lustro. I tak rozsypało się w drobny mak. Tak też bywa, nawet wśród władców zdolnych stwarzać nową przestrzeń. Nawet wśród tych, którzy poczuli ponad-zwykłą władzę.
Krasnolud nadal leżał na ziemi. Był jeszcze bardziej wymizerowany odkąd tu trafił, co wydaje się niemożliwością. Fioletowe smugi barwiły jego ciało, lewe oko było zapuchnięte, oddychał z trudem. Odłamki szkła spowiły jego ciało miliomem małych i delikatnych skaleczeń. Był przerażony gniewem i osłaniał twarz swymi chudymi dłońmi.
Pan Cienia podniósł go do pozycji stojącej i powiedział:
– To jest ostatni moment byś stworzył Pieśń Kuźni, dla mnie. Nie proś mnie o wyrozumiałość, nie mam jej.
I wyszedł z Sali. Axo zeskoczył ze stołka i uchwycił cienki bat.
– No to zaczynamy.- rozpoczął z wigorem- pamiętasz jak smakuje opozycja? Doskonale. Przyniosę szkatułkę z kamieniem.
Stragany najbliżej zamku stały w płomieniach. Dwustu zbrojnych otaczało cały zamek, zdobyty bezsprzecznie. Do komnaty wszedł uśmiechnięty Marro.
– I jak kuzynie, nadal jesteś pewny własnych racji? Och, teraz potraktujesz mnie pewnie mniej protekcjonalnie, niż przy ostatnim spotkaniu. Tak, tak, mówiłem poważnie, choć nie słuchałeś zbyt intensywnie.- rozsiadł się w fotelu i rozkroił nożem główkę pomelo.- Szczerze mówiąc, potraktowałeś mnie jak przybłędę, a uwierz mi, przybłędą nie jestem.
Ostin wsunął na siebie lnianą tunikę i mocniej przytulił Dorrę. Ucałował jej czoło i spojrzał na Morro:
– Pozwól mojej żonie odejść, wtedy porozmawiamy.
– Nie stawiaj mi warunków!- wykrzyknął rozzłoszczony Morro.- Teraz ja tu je dyktuję. Dziś w nocy przestałeś istnieć, Ostin Vinns Khan przestał być panem stepów! Jestem Księciem Morro Ulliasem i to mnie podlegają te ziemie, twoi podwładni i nawet twoja żona, głupi czarny stepowy psie!
– Morro! Co się wydarzyło w twoim życiu, że tak bardzo oślepłeś?- odpowiedział Ostin. Reakcja kuzyna, była przerażająca.- Co ci obiecano, za zdradę i wiarołomstwo, by warto było się ich podjąć?
Morro nie odpowiedział, zaczął wysysać sok z cząstki pomelo, do którego wnętrza właśnie się dostał.
Grandal patrzył na Króla, którego ukochał. Na jego stare i pomarszczone oblicze, znów ozdobione szalonym uśmiechem. Na jego szlachetne dłonie, którymi gestykulował, śmiejąc się i zapominając o śmiechu. Widać było, że cierpi, ale tylko w tych krótkich momentach świadomości, które pojawiały się na chwilę i nie wiadomo skąd. Grandal był przerażony. Właśnie wrócił z zachodu, gdzie słyszał o pojmaniu Ostina i nie był pewien, komu przekazać niepokojącą nowinę. Cały dwór bawił się setnie chorobą Króla, wódka spływała z fontann na dziedzińcu. Przez okno dobiegał go pijany śmiech i rechot mężczyzn, popiskiwanie kobiet, ryk zarzynanych zwierząt. Zamek od kilku miesięcy stał się jedną, wielką imprezą pełną dymu i rozpasania, stał się jedną, wielką i niekończącą orgią.
Choroba przyszła niespodziewanie i szybko. Ogarnęła umysł Króla, wżarła się w korę mózgową pozostawiając pustkę. Tym sposobem światły i mądry człowiek stał się wypaloną skorupą, siedzącą przy stole w gabinecie królewskim i parskającym śliną na królewskie biurko w momentach bliżej niewyjaśnionej wesołości. Tym sposobem wielki przywódca i myśliciel stał się pustą kukłą, której jedyne, co zostało z człowieka, to system trawienny i wydalanie odchodów.
Ale nie to przerażało Grandala, najwierniejszego z doradców Króla. To mogło jedynie złamać serce.
Odkąd Ekin zachorował, nie było na Zamku dnia bez hucznej uczty wyprawionej przez, przecież światłych, możnych tego świata. Samozwańczo zaczął przewodzić im Parim, Książę Południa. Ten rosły i muskularny mężczyzna o twarzy poznaczonej bliznami przyćmiewał wszystkich ilością klejnotów. Nikt nie wiedział skąd wzięło się jego bogactwo, wielu podejrzewało go o potajemne interesy z Krasnoludami w Górach Pielgrzymich. Inni sławili jego czyny i opowiadali historie o wielkich wyprawach po skarby w głąb jaskiń i piaski Lillmish. Ale Grandal nie znał nikogo, kto mógłby powiedzieć jak było naprawdę. Co więcej, nie ufał Parimowi.
Dlatego teraz stał i patrzył na udręczoną nieświadomością twarz Króla i zastanawiał się nad tym, komu jeszcze można zaufać, kto potrafi podźwignąć prawdę i stanąć w jej obronie w tych trudnych i nieoczekiwanie niebezpiecznych czasach. Zacisnął usta i podjął decyzję. Ucałował Króla w czoło, zdając sobie sprawę z tego, że jest to pożegnanie, wybiegł na dziedziniec i dosiadł konia. Nie oglądając się za siebie pognał ku Wschodniej Warowni, do Księcia Akrena.
Byli przy samym murze, kiedy usłyszeli przyciszone głosy i pobrzękiwanie broni. Przykucnęli cicho pod krzakiem bzu. Nawet kot zaczął oddychać ciszej, jakby rozumiał zagrożenie. Mieszkańcy Pogranicza byli przyzwyczajeni do zbrojnych oddziałów pilnujących porządków w pasie przygranicznym. Te kilku i kilkunastoosobowe grupy żołnierzy przesuwały się wzdłuż Wielkiego Muru w tę i z powrotem, we dnie i w nocy. Składały się głównie z byłych żołnierzy, którym tęskno było za bitwą i nie odnaleźli się w spokojnych czasach. Mieli pilnować porządku, od lat wzbudzali strach. Nie było wsi, nie było rodziny, która nie ucierpiałaby z ich ręki. Żyjąc na granicy stepów stali się jak sępy- zachłanni i puści. Stali się drapieżnikami.
– Myślisz, że zdążyli zająć już pozycje?- szept dochodził do Ariny przytłumiony przez grubość muru, jednak słyszała go wyraźnie.
– Jeszcze nie, muszą okrążyć ten zagajnik tak, by pozostać niezauważonymi. – Odpowiedział drugi szept i charchnął.
– Ciszej – To znowu był ten pierwszy i zapadła cisza. Słychać było jedynie splunięcie.
– Sprawdziłeś, że jest we wsi?- znów szept tego pierwszego, po chwili.
– Musi być, wszyscy są na głównym placu. Grają w Czwartą Bramkę.- odpowiedział drugi i znów umilkli.
– Wiesz czemu ta akurat dziewucha jest istotna? Czy naprawdę nie mogłaby być jakakolwiek inna?
– Ja nie zadaję pytań. Jedyne, co wiem, że ma kolorowe oczy. Żadna inna nas nie interesuje.- odpowiedział pierwszy.
Ariana stała jak posąg, Oliander wtórował jej w tej kwestii. I tylko uważnie na nią patrzył.
Eirwolf szukał powietrza. Szedł długim, naprawdę długim korytarzem i chciał go wreszcie opuścić. Bo ile można. Dotykał śliskich ścian jaskini, ale już dawno przestał szukać w nich oparcia. Tak długo szedł. Otulała go zielona mgła, jakaś taka ciepła i nierzeczywista. I duszna zarazem. Chciał już ją z siebie strzepnąć, chciał powrócić w realność. A korytarz nie miał końca, jedynie drzwi. Miliony drzwi w tym wielokilometrowym korytarzu. Zdesperowany nacisnął klamkę jednych. Uchyliła się bez oporu. Przestrzeń była wielka i czysta, czuł, że oczekiwała na niego. Postąpił kilka kroków w głąb, uważnie się rozglądając. Nie wiadomo czemu, wciąż czuł zagrożenie. Przebiegało mu ostrzegawczo po kręgosłupie, siecią zimnych i niepewnych nitek. Wzdrygnął się. I zobaczył smoka.
Ostin obudził się we własnym zamku. Tyle że z kajdanami na rękach i nie w czystej i lśniącej sypialni, ale w mokrej, śmierdzącej odchodami piwnicy. Właśnie patrzył na szczura, który przebiegł jej długość, ot tak. Poczuł na dłoni dotyk Dorry i uścisnął jej rękę, nadal się nie poruszając. Bolało go wszystko, nawet ten uścisk dłoni.
Arina patrzyła. Widziała ogień i krew. Wiatr przywiewał jej żelazistą woń do samego muru. Słyszała rzężenie, słyszała krzyki, okrutne i przerażone. Słyszała jęki, straszne jęki ostatniej agonii, kiedy miecz najeźdźców przecinał gardło, odcinał rękę, wbijał się w pierś kobiet i mężczyzn, dzieci i psów ze wsi, w której się wychowała. Widziała jak rudy żołnierz siedzący na równie rudym koniu wyciąga z chaty Karika i trzymając go za włosy ciągnie przez plac sycąc się jego męką, jak wbija mu mały i niepozorny nożyk w oko. Widziała jak inny żołnierz przywiązuje starą Hammanę do jej płotu i czeka z uśmiechem, kiedy zapłonie, polana wcześniej wódką. Widziała jak Hammana wystrzeliwuje ogniem, widziała jej twarz pełną udręki i ryku, a potem już ognia.
Miała wrażenie, że to nie jest prawdziwe, a zarazem czuła, jak bardzo rzeczywiste. Oliander stał przy niej i patrzył tak samo okrągłymi oczami na rzeź, rzeź mimo wszystko, jej wsi. Oboje oddychali szybko, ale wciąż cicho.
– Kim jesteś, dziewczyno?- szepnął Czarny.
– Nikim- odpowiedziała i zaczęła sobie przypominać coś, o czym już dawno zapomniała.
– Gallach pogrąży się w śmierci i pożodze.- powiedział smok i puścił strumień płomienia z paszczy, idealnie zapalając Eirfwolfwowi fajkę.- Zapadnie ciemność i chaos. Skały zapłoną, zamki znikną, a ziemia zostanie stratowana. Idzie czas Zinman, idzie czas Śmierci.
Skąd mam fajkę? Pomyślał w pierwszej chwili Wilk i doszedł do wniosku, że to nie ma znaczenia. Spojrzał na smoka. Miał ciemnozielone łuski, gdzieniegdzie pobłyskujące złotem. Był duży i brzydki. Patrzył na niego zmrużonymi oczami, mlaskał długim jęzorem, zipiał i mówił dalej:
– Szara Sierść nie podźwignie ciężaru tej wojny. Szara Sierść ma inne zadanie. Musi odnaleźć dziewczynkę, Dziecko Prawdy, Dziecko Zasłyszane. Ono jest, narodzone z rodu Warrena, narodzone z czarnej krwi. Podźwignie miecz raz wbity i zabije zło. Odnajdź je Szary.
Chlusnął płomieniem i znikł. Eirfwolf otworzył oczy i ujrzał Kaminni nalewającą mu do kubka wody. Wypił ją jednym haustem i rzucił kubek na ziemię. Ucałował Czarodziejkę w czoło i wsiadł na konia. Wiedział, że musi się spieszyć.
Boremal też wiedział, ale zgoła co innego, że to jego ostatni dzień i ostatnie dzieło. Czuł swąd własnej skóry, przypalanej tak wielokrotnie, że miał wrażenie, iż odpadnie. Wiedział, że dzieło, które właśnie poddaje końcowej obróbce, nie posłuży dobremu. I właśnie dlatego tchnął w nie swe ostatnie siły, tchnął w nie nadzieję na lepsze. Pobożne życzenia, jak mawiała jego matka.
Karzeł, który go pilnował obserwował czujnie wszystko. Pogrzebacz utkwiony był w ogniu kominka. Kiedy na niego patrzył, miał ochotę zwymiotować lub rozpaść się na miliony kawałków nieskorelowanych w jednej osobie. Był zły, że odczuwa ból. Ale był tylko Krasnoludem, Mistrzem Boremalem z Gór. Dlatego ostrze, które wskrzesił było idealne, piękne, mocne i władne. Było esencją jego życia. Łza Hugomora, ten diament największy na Ziemi, wieńczyła je dostojnie i czysto. Boremal wiedział, że umrze, dlatego przy samej klindze swego dzieła Kuźni zostawił nic nie znaczący dla innych tekst: inli matchi mi la, „w tym mieczu pozostanę”. Ucałował klingę na zakończenie, jak każde ze swoich dzieł i podał karłowi. Ten uśmiechnął się i spojrzał na pogrzebacz. Boremal tym razem nie spuścił oczu. Był gotowy na ból i na śmierć. Wiedział, że może pozwolić sobie na umieranie. Nawet i długie.
– Zobacz Inka, co dla ciebie przyniosłem- mówił- zobacz, jak pachnie, jak lśni.
Ona biegła, oderwana, od maminej sukni i wwąchiwała się w ten materiał, podziwiała kolor, bawiła kształtem. Czasem była to sukienka, czasem medalion, a kiedy indziej cokolwiek. Dla niej przede wszystkim był on, Tata, reszta nie była istotna. Podbiegała do niego, siadała na kolanie i wpatrywała w oczy. Były szare i ciepłe. Rysował jej na karku litery, a ona je odgadywała, podrzucał ją do góry i łaskotał… A potem opowiadał jej długie historie. O Traku Jaskiń Utajenie, o Opperraklach, o złym Ptaku Winie. Słuchała go uważnie, a mimo to, zapadała w ufny i długi sen, siedząc na tych kolanach i wtulona w tę pierś. Kiedy budziła się, już go nie było, pozostawała mama i jej senny uśmiech. Mamine zielone oczy i utrudzone dłonie szwaczki. Prosty ścieg.
Dopiero dziś zdała sobie sprawę, że ojcowska twarz była elfia. Dopiero dziś zrozumiała matkę. Ludzką kobietę, pół Czarną. Ze strony dziadka. Ael w jet chwlii ot ine łomia nazzcanei.
Wieś płonęła. Oliander patrzył na dziewczynę o kolorowych oczach i czuł Moc Naznaczenia. Płynęła przez niego, wibrowała, otumaniała, a zarazem sprawiała, że był tak bardzo świadom wszystkiego, że mógł jedynie działać. Chwycił jej dłoń i nakazał gestem ucieczkę. Wskazała na kota. Wiedział, że nie przekona jej, by uciekli bez niego. Głupia dziewucha! I do tego ludzka! Mimo to chwycił rogi płaszcza, na którym leżało zwierzę. Nota bene, strasznie ciężkie, pomyślał Oliander i pomknęli w las.
Wschodnio południowa ściana Gór Pielgrzymich ma swe zwieńczenie we Wschodniej Warowni.
Był mały kiedy królewskie piwnice otwierały dla niego podwoje. Razem z córką kucharki wymykali się w te zaułki i groty ukryte pod zamkiem. Świat starszych w życiu nie pozwoliłby im na te wyprawy. Co bynajmniej nie oznaczało, że oni by na nie się nie wypuścili. @��S�