Dziś jest mi tak, że potrzebuję spaceru. Długiej wędrówki, w której równy rytm kołysze moim ciałem i uspokaja. Stawiam naprzemiennie kroki i kiedy patrzę w dół, migają mi moje stopy, raz prawa, raz lewa, a cała ja przesuwam się do przodu, co ma związek z tymi stopami i ich naprzemiennością. Idę w trampkach. Jakoś tak mnie mój mózg obuł i do tego są to trampki czarne, chyba Conversy, z białymi sznurówkami. Znaczy się klasyka gatunku, choć w sumie nigdy nie byłam szczęśliwą posiadaczką tej ikony stylu, a trochę szkoda. Przynajmniej w wyobraźni sobie w nich połażę, a co mi tam. Są wygodne, choć w ramach starzenia się, tudzież upływu lat, jak kto woli to nazwać, polubiłam buty z miękką wkładką, podwyższającą piętę, a nie takie płaskacze. Jednak w wyobraźni mogę wszystko inaczej. Mogę nawet uwielbiać płaskie podeszwy, w których pięta uderza o podłoże, a tak w ogóle to jaka pięta? Przecież chodzę zgrabnie, niedużymi krokami i do tego stając na palce. Eeeee, nie. Wracam do mojego stylu chodzenia, bo potrzebuję się porządnie wychodzić, a nie drobić jak kurka. Więc stawiam długie i szybkie kroki, idę żwawo, twardo i z rozmachem, uderzam tymi piętami o ziemię, aż zostawiam za sobą lekkie wgłębienia. Jest cieplej niż za oknem. Jest tak, że mogę iść w koszuli zarzuconej na t-shirt i to wystarcza. Mam rajstopy i spodnie jeansowe do kolan, a na szyi szalik. Do tego na głowie kapelusz. Czarny, z wąskim rondem, całkiem elegancki. No daję słowo, tak mi się wyobraziło, nic nie przeinaczam. Nie mam miotły, choć momentami mam, to wtedy, kiedy nos mi się wydłuża i odhaczykowuje, na brodzie zaś robi brodawka. Dzieje się tak, kiedy zaczynam przyglądać się sobie z boku. Gdy perspektywa powraca do widoku butów przez oczy, to jakaś mniej wiedźmowata jestem, jakoś tak. Trawa szeleści mi pod stopami, czuję kępki, które przemierzam i depczę, w tym chodzie do wychodzenia i pędzie do wykrzyczenia. Wygniewuję się.
Może tak mi spieszno na szczyt tej górki, po której to zboczu tak lezę. Może tam, na górze, czekają już na mnie inne, stylowe kamratki o nosach pomocnych przy zawieszaniu czegoś na opak i brodawkach w wiadomym, broda-wkowym miejscu. Może stoją nad wielkimi kadziami zawieszonymi nad ogniem i mieszają mikstury, dorzucając zioła, eliksiry i trucizny. Może nawet teraz wskoczę na miotłę i poczuję lekko chłodny wiosenny wiatr na twarzy i cudowny pęd, nawet zrobię kilka korkociągów i fikołków miotłowych pod tym rozgwieżdżonym niebem, z jego księżycową źrenicą błyszczącą ciepłym złotem. Szuuuu, już jestem na szczycie, pomiędzy migającymi cieniami, bulgotem w garnkach i strzelaniem drewna. Przechadzam się pomiędzy przyjaciółkami, napawam klimatem pełnym zwarzonych dekoktów, choć czasem leczących inaczej, mikstur tajemniczo śmierdzących i błogo bezzapachowych, a także wielkich kadzi gotowych na przyjęcie różnych ingrediencji. Mijam je wszystkie i przechodzę na skraj płaskiej polany. Siadam na trawie, ziemia jest jednak jeszcze chłodna, więc z kieszeni wyjmuję poduszkę, taką z rodzaju tych, co to po wyjęciu z kieszeni nadymają się i rosną, i kładę ją sobie pod pupą. Od razu lepiej. Obejmuję ramionami zgięte nogi, a brodę opieram na kolanach. Patrzę przed siebie, na gwiazdy. Tak pięknie błyszczą i uspakajają światłem. Wnoszą przestrzeń i perspektywę i od razu wiem, po co wyszłam na ten spacer. Właśnie po to. By gwiazdy sprowadziły mnie na ziemię.