Płacz

przez | 26 kwietnia 2021

Czasami płaczę. Nawet dość często, choć kiedy to piszę, łapię się na tym, że dawno nie płakałam. Łapię się i na tym, że w mojej głowie automatycznie pojawia się pomysł, na lekko ironiczne zdanie w temacie płaczu, w którym używam słowa „mazgaj”. Czyli odruchowo myślę o sobie w kategorii mazgajstwa, dopiero poziom świadomy wprowadza do mojego postrzegania płacz jako coś zwykłego, przez co w żaden sposób się nie etykietuję ani nie oceniam.

Płacz jest jedną z form wyrażania emocji. Na tej płaszczyźnie niczym nie różni się od śmiechu, krzyku czy skakania z radości. Pomaga wyzwolić z siebie energię wywołaną smutkiem, złością czy wzruszeniem. Podobno też usuwa toksyny z organizmu. Pozwala się rozluźnić, odreagować, oczyścić. Ale dobry ten płacz, co nie?

A jednak w głowie kojarzy mi się z czymś nieprzyjemnym. Pojawia się zazwyczaj przy tych mniej przyjemnych uczuciach, choć nie tylko o to chodzi. Także o to, że razem z płaczem pojawia się wstyd. Słyszę od razu w głowie: „taka duża dziewczynka, a beczy!” I jeszcze: „wszyscy zobaczą jaka jesteś słaba!” „No weź już nie rycz!” „Przecież nic takiego się nie stało!” I jeszcze wiele, wiele podobnych zdań, które są we mnie bardzo głęboko zakopane, dokładnie w tym miejscu, do którego się sięga w chwilach silnych emocji. W trudnych momentach zamiast wyciągnąć otulająco- przytulającą chusteczkę o przyjemnym zapachu lawendy, wyciągam te wszystkie zawstydzające zdania, by się powstrzymać przed odsłaniającym gardę płaczem. By stłumić naturalną potrzebę organizmu w zarodku, w imię bliżej nie zrozumiałej siły, bycia twardą, spiżową i skalną. Znaczy się zimną i bez serca, jeśli dobrze rozumiem. Taką trochę nieludzką.

Dochodzi do tego, że w brzuchu czuję supeł. To tam mam zawiązaną blokadę na płacz. Jakby mi ją ktoś wszył gdzieś w okolicy przepony. W trudnych i wzruszających chwilach zacieśnia się i drga. Zaciska krtań i powoduje częstsze przełykanie śliny. Pozornie uspokaja.

Z zewnątrz wyglądam iście spiżowo i monumentalnie. W środku jednak sypię się jak pokruszony piaskowy ludzik. Rozpadam się na milion części, zagubiona we własnych uczuciach, zatrzymana w niewypowiedzeniu bólu i żalu.

Przez ostatnie lata uczę się płakać. Różnie mi to wychodzi. Często mówię sobie o tym, że płacz jest dobry i potrzebny. Że nie muszę być spiżowa, a nawet wcale nie chcę. Staram się oddychać i rozluźniać. Wszystko po to, by zapłakać czyli zrobić coś, z czym przyszłam na świat. W końcu płacz to jedno z pierwszych narzędzi, w które wyposażyła nas natura, a ja nie potrafię z niego korzystać.

Uczę się płaczu od moich dzieci. Widzę jak pięknie się nim posługują. Przytulam je, jeśli tego potrzebują, ale nie wygłuszam płaczu. Pozwalam mu wybrzmieć, wykrzyczeć, wypłynąć i wyemocjować z nich. Widzę, jak bardzo im pomaga. Jak traktują go w sposób naturalny i zwykły. Jak bez problemu przechodzą po nim dalej w zabawę czy śmiech. Nie wstydzą się. Ani uczuć, ani wszelkich sposobów ich wyrażania. Mam nadzieję, że nie zgubią tej umiejętności. Że napełniam ich podręczną kieszonkę lawendową chusteczką od ukojeń, która daje bliskość, ale i zgodę na placz. I że zawsze bez problemu do niej sięgną. Ot tak i po prostu. Jak po kanapkę, kiedy zgłodnieją.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *