Są i takie dni, kiedy moje dzieci nieustannie mnie zachwycają. To bardzo przyjemne. Ciepłe i słodkie jak jakieś świeżo upieczone ciastko z lekką, bezową pianką.
W takie dni łapię te wszystkie czułostki, których doświadczam i chowam sobie w specjalnej kieszonce umysłu. Delektuję się dziecięcym zapachem, śmiechem, minkami. Napawam się dotykiem i przytulaniem, które u dzieci bywa tak bardzo wtulająco-przylegające i sprawia, że moje serce opływa tłuszczykiem miłości.
Jakoś same takie kulinarno-tuczące metafory przychodzą mi dziś do głowy. Może zajadanie słodkości i przytulanie dzieci poruszają te same fragmenty umysłu. Zdaje się, że jedne i drugie przyczyniają się do produkcji endorfin.
W dzieciach ukryte są nieprzebrane pokłady czułości. Lubię z nich czerpać i uczyć się wspólnej bliskości, potrzeby zauważenia i kontaktu z drugim człowiekiem.
Tak naprawdę takich dni jest więcej niż tych trudnych. Są po prostu mniej spektakularne. Emanują spokojem i harmonią. Poczuciem, że właśnie tak powinno być, jak jest. Że wszystko jest na swoim miejscu i pasuje do całości, nawet jeśli czasem trudno to dostrzec.
W takie dni bywam wieczorem podobnie zmęczona, jak w wiele innych dni. Mam ochotę zamknąć oczy i zniknąć na chwilę. A jednak przychodzi do mnie jeszcze miłość. I bardzo wiele wdzięczności.
Jestem szczęściarą. To niezaprzeczalny fakt.