W całym tym ostatnim szaleństwie jakim jest pandemiczny świat pełen maseczek, strachu, dezorientacji i zamkniętych różnych miejsc, mój mózg w każdej dostępnej mu wolnej sekundzie, poświęca uwagę nowej pasji, czyli robieniu kosmetyków naturalnych. Na razie głównie w głowie, ale jak powszechnie wiadomo i o czym przypomina wiedza ludowa, od czegoś trzeba zacząć.
Tak więc pomiędzy łapaniem spadających z parapetu dzieci, krzyków i płaczu o tym, co który któremu zrobił, gotowaniu, pieczeniu, zmywaniu, praniu i całej tej reszcie niewidzialnej pracy, która wcale sama się nie robi, wymyślam sobie receptury kremów i błyszczyków, kul do kąpieli, serów, olejków i płynów do mycia rąk.
Bardzo przyjemnie tak wkładać do wyimaginowanych zlewek konkretne ingrediencje, podgrzewać, mieszać, eeee, jednak wyjmować, dokładać inne, schładzać i znów dodawać… No takie mi świetne rzeczy w tej głowie wychodzą, że ho ho. Aż by się chciało używać. Zresztą w tym temacie moja wyobraźnia również sobie nie żałuje. Otóż niemal czuję aksamitną skórę dłoni po używaniu własnego, wymyślonego kremu, dostrzegam wspaniale napiętą skórę twarzy, wyleczone alergie i absolutnie to wszystko, co wyczytam w opisach konkretnych olejów, hydrolatów i wszelkich substancji aktywnych.
Trochę tego wszystkiego jest i muszę przyznać, że to mnie zachwyca. Poznawanie natury i czerpanie z niej ma w sobie wiele piękna, a także czegoś stałego i odwiecznego.
Dużo czytam o tych wszystkich substancjach, ich właściwościach, gęstości, odporności lub nie na temperatury, rozpuszczalności i dopuszczalnych stężeniach. Poznaję przykładowe receptury przypominając sobie, znienacka znów potrzebną, podstawową wiedzę z matematyki, taką jak obliczanie procentów, gęstości i masy.
No tak, bo trochę już nawet zaczynam rozpisywać te wszystkie skłębione, jak słuchawki od telefonu w mojej kieszeni, pomysły na mikstury. Mozolę się przy tym, bo robię to w sposób wysoce przerywany, wśród zabaw, przytulań, krzyków i dramatów codziennego życia dwóch braci zamkniętych trzeci tydzień na małej powierzchni, do tego opatrzonej ścianami i dachem.
Być może jednak całe to moje wewnętrzne, kosmetyczne szaleństwo jest sposobem na to wszystko, co szaleje wokół i pomaga mi przetrwać ten stosunkowo skomplikowany i pełen wyzwań czas, o względnie zdrowych zmysłach. A może po prostu zwariowałam.
Nie mniej zakupiłam sobie całe mnóstwo tych wszystkich wspaniałych, pełnych natury słoiczków i butelek i zamierzam próbować wcielić me wyimaginowane receptury w życie. Coś czuję, że czeka mnie trochę rozczarowań i frustracji, bo jakoś takie odnoszę wrażenie, że odmierzaniu składników w głowie nie musiałam za bardzo poświęcać uwagi, a w realu to już trzeba będzie zdobyć się na precyzję, uważność i tym podobne sprawy. A jednak nadal wiele we mnie entuzjazmu.
Nawet się mogę przyznać, że pierwsze działanie za mną. Otóż chwilę temu, kiedy to moje dzieci oddały się miękkim ramionom Morfeusza, ja po cichutku i na lekkim wdechu wykonałam swój pierwszy kosmetyk, czyli błyszczyk do ust. Ha, naprawdę! Z tą precyzją trochę na bakier, ale czekam dopiero na przesyłkę z wagą, więc jestem usprawiedliwiona. Poza tym, na początek wymyśliłam sobie łatwe, no i do szybkiego wykonania. Mój byłyszczyk ma w sobie cenne, nawilżające oleje, takie jak jojoba, rycynowy, lniany i z nasion brokuła, a także witaminę E i wyciąg z kwiatów granatu. Wszystko razem jest miłe dla moich ust i aż mam ochotę mówić same przyjemne słowa.
Przede mną kolejne wyzwania, choć jeszcze nie wiem, kiedy je pomieszczę, pewnie bardziej w przyszłym tygodniu, kiedy to przedszkola otworzą swe podwoje, a mój syn przerobi adaptację numer 3. A my, oczywiście, razem z nim. Ja przynajmniej tym razem zrobię to z przyjemnie nawilżonymi ustami, a także z widokami na poprawę konturu i wzmocnienie powłoki hydrolipidowej tychże. Więc może nie będzie tak źle.