Przywieźli nas tu kosmolotami. Lot był strasznie długi i nudny. Zasnąłem 15-naście minut po starcie i spałem prawie do końca. Mama pytała potem, czy ciekawy jest wszechświat? Nie umiem powiedzieć. I tak nic nie było widać, poza gwiazdami, a poza tym oczy kleiły mi się potwornie. Droga dłużyła. Kosmolot przyjemnie szumiał do snu silnikiem.
Obudziło mnie zamieszanie. Odbiór bagaży i wydawanie ciężarków na nogi. Każdy musiał je nie tylko pokwitować, ale i założyć. Były pioruńsko ciężkie w kosmolocie, ale później, po wyjściu na zewnątrz stawały się całkiem lekkie. Z tego, co zrozumiałem, chodzi o grawitację.
Trzeba było również pokwitować i założyć maskę. Założyłem, jak i pozostali.
Maska zakrywała całą twarz, była gumowa ze szklanymi okularami na wysokości oczu i długą rurą od nosa. Podobno filtrowała księżycowe powietrze. Przyjąłem to jako pewnik. Wyszedłem po schodach.
Krajobraz był dość ponury, ale intrygujący. Ziemia, po której chodziłem, przypominała pył, ciężki, metaliczny i lekko śliski. Wokół wznosiły się kratery. Wszystkie pokryte tym pyłem, który osiadł, ale też wszędzie był.
Przyzwyczajałem się do maski. Jej oddechu. Zostałem lekko popchnięty i odwróciłem się gwałtownie. To schodził kolejny dzieciak. Był przerażony i gruby. W zasadzie większość była gruba. Ja nie.
Kiedy już wszyscy wyszli z ciężarkami na nogach i maskach na twarzy, Pan zaprowadził nas na Teren. Rozdzielił pokoje i zapowiedział, że za pół godziny będzie kolacja.
Znaczna większość była grubych. Zajmowali piętnaście stolików. My, chudzi, pięć. Mieliśmy na kolację spaghetti, oni sałatę. To było mocno pocieszające.
Potem poszliśmy spać. Nie śniłem nic, a maska mi przeszkadzała.
My, dzieci z Sanatorium na Księżycu, codziennie rano wstajemy wcześnie i robimy poranną gimnastykę. Wyglądamy przy tym jak stado obcych szykujących się na inwazję na Ziemi. Potem mamy zabiegi w komorach i kraterach solnych. Leżymy nadzy i jedyne, co mamy na sobie to maski i obciążniki na nogach. Potem mamy lekcje. Takie normalne, matma i polski. I cała reszta. Wieczorem idziemy do Źródła, czyli małego krateru, z którego sączy się woda. Ma dużo minerałów, tak mówił Pan. Pijemy ją przez rurki, powoli. Tak przynajmniej powinniśmy. Potrafię wypić dziesięć kubków, jeśli mam chęć. Albo jeśli się ktoś założy.
Raz w tygodniu idziemy do obwoźnego sklepu. My, chudzi, możemy w nim kupić jogurt, jabłko i batonik. Grubi mogą to samo, tyle, że bez batonika. Ja najczęściej kupuję Marsa. Inni wolą Plutona czy Syriusza. W zasadzie nie wnikam w to. Trochę tęsknię.
Może inaczej by było, gdybym miał tu jakiegoś kumpla. Ale nie mam. Zniechęcam moją chudością. Wkurzam moimi telefonami do domu. Większość grubych, a nawet kilkoro chudych jest z Domów Dziecka. Nazywają się DD. Podpisują :DD. I wpadają do pokoju na przeszukanie. Sprawdzają, czy mam słodycze. Nigdy nie mam, bo chłopak, z którym dzielę pokój, jest gruby, zjada mi je przed nimi.
Dwa dni temu zwiedzaliśmy orbitę okołoziemską. Też się leci długo. Kosmos przez chwilę wydał mi się ciekawy, ale była to naprawdę chwila. Czekałem na powrót do sanatorium i mojego I-Pada. Gram w Sacred 1, może i starsze, ale dopiero zacząłem. Byłem w trakcie walki ze smokiem na pustyni. Już dwa razy mnie zabił, świnia. Tym razem byłem nieźle doszkolony na goblinach i miałem w zanadrzu zarąbiste ostrze, z tych zielonych. Najwięcej nacisku cisłem na sztuki walki. Po prostu musiałem go pokonać.
Kolega z pokoju zabrał mi mojego I-pada. Poskarżyłem się pani, trudno. Grał na nim, ukryty, wysyłał e-maile do dziewczyny.
Może inaczej by było, gdybym oprócz tego, że jestem chudy, był trochę większy. Ale nie. póki co mierzę 1,50 m i ważę 36 kg. Dramat. A tu, na Księżycu wciąż chudnę.
My, dzieci na Księżycu, wszystkie chudniemy, choć w nierównym tempie. Może dlatego, że nie odwiedza nas nikt, za daleko. Może po prostu źle nas karmią. Choć karmią nas dobrze, trochę narzekam. Ostatnio za dwa batoniki dostałem 20 zł. Odzyskałem I-pada. I wygrałem ze smokiem. Za kasę z handlu kupiłem okulary przeciwsłoneczne z filtrami z Księżyca (podobno najlepsze). Przez chwilę byłem wielki.