Nie wiem, czy mi się dziś snuje cokolwiek. Może jedynie samotna mucha w pustej lecz zamkniętej przestrzeni czaszki. Tłucze się o ściany z dudniącym pogłosem, jaki można spotkać w nieumeblowanych pomieszczeniach o półkolistym dachu. Jej bzyczenie niesie się więc gromko, odbija od gładkich ścian i zwielokrotnia jakby ktoś gdzieś tam w środku operował młotem pneumatycznym lub wiertarką udarową. Dźwięk wibruje i brzęczy z coraz większym natężeniem, podnosi się i opada, i znów unosi jak dźwiękowy wykres funkcji trygonometrycznej wyrysowany dobrze zaostrzonym ołówkiem HB wprost na ścianie mojej głowy. Suche musze łapki pocierają się o siebie z chrzęstem i szelestem, który w grobowej ciszy miejsca po umyśle, rozlega się donośnie i przypomina szczekot. Choć w zasadzie szczeka pies. A tu taki językowy psikus, że kot. I może tym optymistycznym akcentem z psikusem zakończę dzisiejsze wyczyny pisarskie, bo trudno pisać, jak się ma, po pietwsze absolutnie pusto w głowie, a po drugie, gdy w tej pustej przestrzeni czaszki lata mucha, bzyczy jak pneumatyczny młot i szczękoci łapkami. Może do jutra opuści to jakże przyjemnie puste środowisko mojej głowy i przez chwilę, pomiędzy świtem a porankiem, nacieszę się ciszą totalną. Choć pewnie właśnie wtedy, któryś z moich synów otworzy jedno oko, a zaraz potem drugi.