Trudny dzień

przez | 7 kwietnia 2021

Są takie dni, kiedy wszystko idzie jak po grudzie. Konflikty wybuchają średnio co 3 minuty, a czas wlecze się w ślimaczym tempie godzina za godziną.

W takie dni staram się po prostu przetrwać w jak najbardziej cierpliwym i empatycznym stylu, choć to niełatwe zadanie. Wiem i to mnie chyba najbardziej podtrzymuje w tych wyżynach łagodności, pod którymi buzuje wulkaniczna lawa zniecierpliwienia, że w takie dni moim dzieciom też jest zazwyczaj jakoś gorzej. I że mnie potrzebują.

Z reguły od tego się zaczyna. Strach przed nową sytuacją czy inne silne emocje wprowadzają u mojego syna totalne rozstrojenie, które ostatecznie przeżywamy wszyscy w ramach bycia systemem powiązanych jednostek, czy jak to tam socjologicznie szło. Mówiąc wprost, dzień nasyca się napięciem, które w różnych momentach i na różnych płaszczyznach wybucha. Eksploduje gniewem, płaczem i potrzebą wyrzucenia z siebie tego wielkiego i niezrozumiałego wszystkiego.

W takie dni dużo przytulam dzieci i całuję ich mokre policzki, jeśli tylko mają na to ochotę i przestrzeń. Staram się nazywać ich uczucia, które w sposób tak bardzo niezrozumiały nimi targają. To rzeczywiście pomaga i uspokaja, choć nie oznacza końca przerabiania tematu. W końcu to proces, który wymaga czasu i poukładania się na własnych zasadach. Wiem i rozumiem to, ale wszystko we mnie chciałoby natychmiastowego zakończenia tego rozchybotania emocjonalnego.

Czasem w myślach mówię wszystko to, co zapewne słyszałam w takich sytuacjach sama w moim dzieciństwie. W żadnym wypadku nie chcę w ten sposób zwracać się do moich dzieci, ale takie pomyślenie w głowie daje upust złości i na chwilę, choć trochę, schodzi ze mnie powietrze.

W innych momentach przypominam sobie chwilę w szpitalu, zaraz po porodzie, kiedy moi synowie po raz pierwszy leżeli na mojej piersi. Drobni, delikatni i słodcy. Totalnie bezbronni i zagubieni wtulali się we mnie płacząc i popiskując. Kiedy to sobie przypominam spływa na mnie ta ogromna miłość, którą czułam wtedy i odkrywam, że nawet w taki trudny dzień mogę z niej czerpać siłę i łagodność.

Robię też inne sztuczki. Przywołuję wspomnienia siebie małej i tego, jak wtedy postrzegałam świat. Czego potrzebowałam w trudnych chwilach i jak bardzo to nie była złość rodzica. Albo przyglądam się moim dzieciom po kawałku, zatrzymując nad różnymi częściami ciała. Myślę sobie, ale piękna i miła stópka. Co za słodka nózia. A to kolanko! I tak dalej, krok po kroku zachwycam się doskonałością moich dzieci takimi właśnie, jakimi są.

W takie dni najtrudniejsze jest to, że nie ma w nich miejsca na samotność. Takie zdrowe pobycie przez chwilę z samym sobą. Wyciszenie się i zrelaksowanie. Każdy moment grozi wybuchem, więc oboje z mężem jesteśmy potrzebni cały czas, by czuwać nad bezpieczeństwem. Czasem reagować. A czasem po prostu być.

Kiedy słyszę, że taki wybuchowy wszechświat, zamknięty w pudełku mojego mieszkania, czeka mnie przez co najmniej kolejny tydzień, uginają się pode mną nogi i czuję obezwładniającą bezsilność. A zaraz po niej złość i smutek w ramach poczucia straty własnej przestrzeni przez kolejne dni.

Oczywiście przerobię ten proces, poukładam się z nim i odzyskam rezon, ale musi to się zadziać w swoim tempie i na własnych zasadach. Chwilowo mam ochotę coś rozpirzyć. Albo kogoś podrapać i ugryźć. A nawet mocno kopnąć. Może być i tak, że potrzebuję po prostu zaśnięcia i obudzenia się w nowym, jakimś lepszym dniu. Choćby odrobinę mniej rozchybotanym.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *