Za oknem aura przypomina bardziej jesień niż wiosnę. Zaprzyjaźnione drzewo, wierny towarzysz moich wieczorów z komórką w ręku, nocnych pobudek i wczesnych poranków, kołysze i buja ramionami w nierównym rytmie i tempie wichury. Przez chwilę stoi spokojnie, odpoczywa i łapie oddech omywane kroplami deszczu, a za chwilę szuuuuu, chwieje się, chybocze, jakby wielki odkurzacz zasysał je i puszczał, ciągnął strumieniem powietrza i odpychał. Może to jakiś taniec, którego kroków nie znam, pełen żywiołów i zwrotów, ekspresyjny i porywający, mimo aury, gorący i mimo mokrego drewna, ognisty. Pełen pasji.
Może więc jednak więcej w tej aurze wiosny, niż to się wydaje na pierwszy rzut oka. Drzewo ma na sobie czerwień już tegoroczną i maleńkie, zielone kropki przeświecające z ciemnych otulin pąków. Wiatr jest dość zimny, porywisty, jakby jeszcze nie zdążył się nagrzać słońcem, bo niby kiedy, ale może to już taki wiosenny wiatr. Może dopiero uczy się wiosny i nie wie, jak się zachować? Pokrywa więc swoje zakłopotanie gniewnymi podmuchami i porywistą, trochę nawet brutalną siłą, ale za chwilę nabierze pewnej ogłady i okiełzna swój temperament. Taką mam przynajmniej nadzieję. A ona jak wiadomo, umiera ostatnia. Póki co, żyje i ma się dobrze w swoim oczekiwaniu na ciepło, słońce i te wszystkie inne atrybuty odrodzenia świata.
Nawet w naszym domu wiosna ukazała dziś swe oblicze, w sposób zresztą taki co najmniej nieoczekiwany. Z samego rana w okolicach okna rozległo się donośne bzyczenie. Na takie bzyczenie reaguję ustawieniem na baczność wszystkich włosów na karku i ciarami w kręgosłupie. Boję się. Co ciekawe zazwyczaj mam ochotę zwiać i zabarykadować się jak najdalej od źródła dźwięku, ale dziś, w ramach dzieci siedzących przy stole, chciałam zareagować atakiem. Niezłego kopa dają te instynkty. W moim bohaterskim zrywie zatrzymał mnie mąż, który w rycerskim stylu ujarzmił bzyczącego potwora ratując nas przed jego żądłem. Przyznam, że to trochę przewrotne zawitamie wiosny do naszego domu i wolałabym na przyszłość jakieś przyjemniejsze.
Dziwnie mi trochę z myślą, że zimowała u nas osa. Przy mojej alergii na jad, szczerej osofobii i do tego bujnej wyobraźni, to trochę niekomfortowe. Przerażające. Upiorne. Kto nie wierzy, może wrzucić w wyszukiwarkę słowo ”osa” i przeczytać o moich największych koszmarach i strachach przed tym malutkim stworzeniem.
Wiosennie dostałam kataru i ledwo mogę oddychać. Leżę pod ciepłą kołdrą i grzeję stopy o podkręcony kaloryfer. Styl taki bardziej na zimę, ale pomijając katar, reszta jest nawet całkiem przyjemna. Rozbuchany, nieutemperowany jeszcze, wczesnowiosenny wiatr skutecznie przepędza smog, więc powietrze jest czyste bez szumu oczyszczacza w pokoju. Mój ciężki oddech z trudem przeciskający się przez nozdrza mógłby w sumie stawać w szranki na poziom hałasu, ale mimo to, w sypialni jest cicho i zapraszająco do spania. Mam nadzieję, że w szparach mojego mieszkania było miejsce tylko na jedną, zimującą osę i nie zbudzi mnie jutro żadne bzyczenie. Najbardziej ucieszyłoby mnie słońce i poćwierkiwanie wróbla. W sumie to nie wiem, co jest w tym zestawie bardziej nieprawdopodobne. Wróbla nie widziałam od lat, choć w dzieciństwie zdawał się być taki pospolity. Słońce widuję częściej, jednak komórkowy wróżbita pogody zapowiada chmury. Całkiem możliwe, że jutro w ramach wiosny, przywita mnie śnieg. Albo niedźwiedź z szafy.