Z zimy wychodzę zawsze przemarznięta, blada i niepewna. Moje nogi z powrotem uczą się nierówności płyt chodnikowych, szorstkości betonu i przyspieszenia przy zbieganiu z górki. Trochę nie wierzę, że będzie cieplej. Podchodzę z dużą nieufnością do zmian, nawet tych na lepsze. Choć kiedy dostrzegam słońce, czuję ukłucie radości. Trochę je przytrzymuję, nie daję wybuchnąć, by się nie sparzyć tym przedwczesnym szczęściem. Choć mogłabym nieco poparzyć skórę słońcem. Dałabym mu posiedzieć chwilę na mojej twarzy i dłoniach jak mlecznej ważce o gorących łapkach. Czułabym na policzkach i czole słoneczne skry jak punkciki żaru. Pocałunki zimnych ogni. Przemarsz ognistych mrówek. Gorący piasek.
Kiedy słońce wpada do naszego mieszkania, a robi to często niezapowiedzianie, duży pokój staje się ciepły i jasny. Chłopaki zakładają wtedy czapki z daszkiem, bo słońce lubi nie tylko zaglądać nam w okna, ale i w oczy. Operuje przy naszych źrenicach wrzucając nam w duszę drobiny ciepła. Na języku kładzie cukierki otuchy o smaku szałwii i melisy. Uchylamy okna i tańczymy kółka na środku pokoju przyzywając wiosnę śmiechem i pokrzykiwaniem dzieci.
Może kiedyś zamontujemy w oknach rolety, które planujemy od tych 11 lat. Niewątpliwie pozwoliłoby nam to zrezygnować z czapek z daszkiem w słoneczne przedpołudnia. Moglibyśmy też przestać wieszać rozłożone parasolki na klamkach okien. Przytrzymane gumkami do włosów rozsiadają się na parapecie jak kolorowe pawie. Wprowadzają barwne półcienie i możliwość zobaczenia czegoś na ekranie monitora. Kołyszą się, przechylają, opadają jak płatki gigantycznych kwiatów. Potem to już tylko prowokują do zabawy. Kręcenia, składania, budowania domów i norek o kolorowych dachach. Do skomplikowanych wyzwań przejścia przez drzwi pokoju z rozłożoną parasolką, które rodzą wiele frustracji, ale i samozaparcia, a ostatecznie kończą się połamaniem szkieletu drutów.
O tej nocnej porze, kiedy dom mój otulony jest ciemnością, można znaleźć jasne punkciki ekranów w obu pokojach. W dużym pokoju świeci coś jeszcze. Cała podłoga błyszczy srebrnym światłem słonecznym, choć odbitym w lustrze Księżyca w pełni. Światło kładzie się podłużnymi smugami, jakby szykowało dla kogoś jasny i błyszczący dywan. Może dla kobiety o lisiej twarzy, która niesie na ramionach wiosnę. Rozchichranego szkraba, który chce ciągle na barana. Otwieram okno i na wszelki wypadek uprzedzam, że przy przechodzeniu lepiej zniżyć głowę. Lecz kobieta Lis potrafi płynąć i przenikać przez mury i szkło jak poświata. Albo wspomnienie zimy.