Krąg własnych myśli

przez | 25 marca 2021

Czasem mam wrażenie, że przechodzę lockdown w mojej głowie. Siedzę przez cały dzień wśród własnych, snujących się myśli bez otwierania okien i drzwi. Bez wychodzenia na zewnątrz w rozmowie. Myśli te kłębią się we mnie, przepływają przez czaszkę, tłuką słowami, odbijają echem wspomnień, przewijają jak analogowe taśmy i bębnią pałeczkami zdań. Owijają mnie swoimi szeptami i odrywają od świata, zamykając w skorupie czaszki jak w samotnej wieży własnego ja. Tu, na blogu, pozwalam im się trochę upłynnić i ulotnić, porozlewać po ekranie historiami i kawałkami przemyśleń, skojarzeń, uczuć. Wrażeniami dnia i marzeniami. Dobrze, że mam taki wentyl. Dzięki niemu mogę czasem spuścić z siebie trochę powietrza i uporządkować to, co we mnie skłębione i ruchliwe. Co przez cały dzień dobija się do mnie i przepływa przez głowę. Czasem to takie krótkie myśli o tym, że uwielbiam kraść przypadkowe całusy moim dzieciom. Pochylam się nad nimi, by coś podać lub włączyć i wtedy bach, moje usta zahaczają o te kilka włosków na głowie i muskają je delikatnie. Przy okazji czuję zapach maluszka, który jest taki słodki, mleczny i niestety, ulatujący z wiekiem. U starszego syna już go nie czuję, co oczywiście nie przeszkadza w kradzieży całusów. I zachwycaniu się czymś innym. Chwilę później w głowę moją wdziera się myśl o tym, że każdy mój nerw czeka w napięciu na wiosnę i że to przeciągające się finiszowanie zimy jest dla mnie zawsze najtrudniejsze. Że chodzę poddenerwowana i smutna, bo jadę na oparach pogody ducha i nadziei na słońce. Myślę o tym, że nawet gdyby przyszedł ktoś, nie wiem jakiś kosmita, który powiedziałby, że posiedzi z moimi dziećmi, a ja mogę mieć chwilę dla siebie, to nie miałabym dokąd iść. Jasne, mogłabym się przejść po parku albo po ulicach miasta i pobyć przez chwilę sam na sam… z własnymi myślami. Po prostu bomba. Wtedy właśnie, tak całkiem a propos, do mojego mózgu wpada jak petarda informacja o tym, że od poniedziałku zamknięte przedszkola. Rozbłyskuje jaskrawoczerwono wszystkim tym, co ze sobą niesie i aż opieram się o kuchenny parapet, a czoło przykładam do zimnej szyby, by ochłonąć. Myślę o tym, że ten widok znam już na pamięć. Że być może niebawem zapomnę, jak wygląda z perspektywy ulicy, bo od roku głównie widzę go właśnie przez okienne szyby. Wykręcam numer telefonu męża, by wyrzucić z głowy to wszystko, co myślę, ale uprzejmy automat informuje mnie, że abonent prowadzi rozmowę lub jest poza zasięgiem, więc powracam w zamknięty krąg własnych myśli. Przypominam sobie taki ładny post, który ostatnio czytałam o płaczu. Że to naturalne domknięcie cyklu stresu i że tak właśnie należy go traktować. Dochodzę do wniosku, że najwyższa pora domknąć cykl, który rozpoczęłam wczoraj i pozwalam działać kanalikom łzowym, by te wszystkie toksyny i napięcia mnie opuściły. Mogą przy okazji zabrać kilka myśli ze sobą. Niech sobie nie żałują i kradną z mej głowy wszystko, co zechcą. Nie wiem, czy coś wzięły czy nie, bo to, co skradzione, staje się zapomniane. Ale może to i dobrze. Jeszcze by się okazało, że do niektórych, tych kłębiących, byłam przywiązana. Że w sumie to w tych myślach jest tak dużo mnie, że bez nich znikam. Unoszę się jak obłoczek pary, szczególnie łatwo zauważalny zimą. Może kiedy jestem sama w pustym mieszkaniu głowy pełnym sprzętów zdań i mebli słów, to więcej mnie we mnie? Jeśli nawet tak jest, to spokojnie, myślę, że mieszczę w sobie jakieś 150% siebie, więc bez obawy mogłabym upuścić siebie z siebie więcej. Czasem to robię. Opowiadam swoje myśli sprzedawcom w sklepie, kiedy kupuję chleb i warzywa. Sąsiadom spotkanym na podwórku. Listonoszowi. Mówię im te wszystkie moje przemyślenia i odkrycia, choć nie zawsze rozumieją, o co mi chodzi i patrzą dziwnym wzrokiem. A mi się po prostu ulewa mowa i płynie. Swobodna i wartka, a przede wszystkim wolna. Jak ten wpis o tu, dziś.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *