Tego człowieka spotkałam dawno temu. Miał wyblakłą od słońca twarz, a usta spierzchnięte od słów, które wypowiadał, gdy nie milczał. Milczał zaś w sposób zacięty. Jakby bał się, że jego sekrety rozsypią się po podłodze, po rozsupłaniu sznurków warg. Że będzie ich pełno wszędzie, na ziemi, w powietrzu, na rękach i na spodniach. Lubił trzymać swoje tajemnice we własnym wnętrzu. Dlatego kiedy mówił, zmyślał.
Może być i tak, że mówił prawdę. Może wypadała ona z niego zgrabnie, jak gładkie kłamstwa, pełne barwy i kolorytu. Może jego życie przebiegało właśnie tak, jak to opisywał. Może był chodzącą historią, która wydarzyła się naprawdę? A może tworzył własną historię chodząc na niby po życiu?
Miał tylko kilka rzeczy. Większość porządnie zużytą. Przetartą bluzę i zielone bojówki z wielkimi kieszeniami na cały świat. Na ulubiony tekst Heideggera i paczkę fajek. Tomik Jesienina i zwinięte banknoty. Na zapalniczkę.
Miał 27 lat, a mi wydawał się taki stary! Z perspektywy 17- nastki wszyscy ludzie powyżej 20- stki zahaczają o bycie starcem. A jednak fascynował i pociągał. Dojrzałością, tajemnicą i wiedzą. Choć w sumie nie wiem, w jakiej kolejności.
Elektryzował.
Recytował Jesienina po rosyjsku. Ulubioną Moskwę Karczemną mówił w taki sposób, że zatapiałam się w tej melodyjności języka, rozległości stepów Kirigiskich i knajpianych klimatach harmonii. Ależ to wszystko ze sobą grało! Jakbym przenosiła się w zadymione inne światy, w których snuł się duch poety, z całym rosyjskim smutkiem i tęsknotą, rzewną miłością i nostalgią. Słuchałam żarłocznie, przenoszona głosem gdzieś tam, hen, w stukot kopyt o step i pijackie bijatyki o krzywe spojrzenie w spelunach i karczmach.
Wieczorami w blasku lampy uczyłam się na pamięć wierszy, powtarzając w kółko poszczególne wersy i zwrotki. Do tej pory mogę wyrecytować całe fragmenty, jakby zapisały się na płycie pamięci głębokimi bruzdami rytmu i rymu. Jeśli kiedyś dopadnie mnie Alzheimer, może się okazać, że jedyne co pamiętam, to właśnie te fragmenty wierszy powtarzanych nocami jak mantra. Miałoby to w sobie przynajmniej pewną harmonię. Taką klawiszastą.
Pamiętam kiedy pierwszy raz mnie przytulił. I kiedy pocałował. Jego usta smakowały słodkim kłamstwem i gorzkim tytoniem. Ten smak upajał. Był jak brama do innego świata. Pełnego niebezpieczeństw i wschodnich motywów. Cygańskiego taboru i przygranicznych lasów, pełnych przemytu i wędrówki. Dzikości. Drżenia.
Oczywiście, że zniknął. Rozpłynął się dwa razy we mgle, powietrzu i moim wnętrzu. Za drugim razem bardziej definitywnie. Choć raz się jeszcze pojawił. Na chwilę. Opowiadał o dalekich marszach w piasku i z karabinem. O żołnierzach Legii Cudzoziemskiej. O tych, których już nie ma. O twarzach bez ciał i ciałach bez twarzy. O wojnie. Słuchałam w milczeniu i z przejęciem. Ze smutkiem pękniętym rysą niedowierzania.
Kiedy odchodził na zawsze myślałam o wierszu Brela. O pożegnaniach na dworcach. Żegnałam nie tylko człowieka, ale pewną historię pierwszej miłości. Strasznie skomplikowaną i wątpliwą w kwestii zaistnienia. Może ją gdzieś przeczytałam? Albo wymyśliłam na potrzeby własne? By ubarwić to nudnawe licealne życie, w którym jedynie wagary dawały przedsmak łamania zasad i niebezpieczeństwa?