Czasem jestem tak zmęczona, że fizycznie czuję brak miejsca w głowie. W takich momentach mam wrażenie, że moją czaszkę wypełniają kłęby czegoś lepkiego i skłaczonego jak kurz wymiatany spod łóżka. Nie lubię dotyku tych kłębów. Mają w sobie piach, brud i coś takiego, co skrzypi nieprzyjemnym dźwiękiem pod palcami, a w głowie rozlega się jakby mi ktoś piłował kawałek kości.
W takie wieczory mam ochotę rzucić się na łóżko i zasnąć natychmiast. Zamknąć oczy i zniknąć z tego świata na choćby najmniejszy odłamek spania. To by było całkiem przyjemne rozwiązanie. A do tego kuszące swoją prostotą i miękkością poduszki. Dające obietnicę odpoczynku.
A jednak próbuję pisać. Chciałabym mało i krótko, ale chociaż trochę. Kilka słów, kawałek myśli, fragment historii. Cokolwiek, co odkłaczy moją głowę. Przeczyści ją z kurzu i lepkości, z obezwładniającego brudu.
Mam wrażenie, że ktoś mi wcisnął umysł w przyciasny hełm, a potem obtłukł toporkiem. Albo buzdyganem. I jeszcze do tego bluzgał. Pokłosie bluzgów telepie się teraz w tym moim rozklekotanym czerepie. Obija od ścian czaszki wydając przy tym głuchy dźwięk uderzenia bluzgu o kość. Nic, o co człowiek by się starał.
Żeby nie było- też się nie starałam. Samo wzięło i przyszło. Męczy niemożebnie. Zgniata mój narząd myśli jak niszczarka samochodowa na autowysypisku.
Włączam więc autopilota i udaję się w podróż senną. Jest szansa, że powrócę z niej bardziej przytomna. I napiszę tekst błyskotliwy i cięty. Albo nawet z tajemnicą.
Bo teraz… teraz to ja mogę co najwyżej tajemniczo mruknąć i się rozpłynąć. Powoli, po trochu i z uśmiechem na samym końcu.
Takie znikanie po angielsku. W stylu na kota.
Bye, miau i błysk.
Powidoki.
A potem to już tylko pustka. Z miarowym oddechem i tykaniem zegara w tle. Tik tak, tik tak, tik…