Czasem mam ochotę wyjść z własnego życia. Zatrzasnąć drzwi i na paluszkach, chyłkiem ciszkiem, uciec w bliżej nie określonym kierunku. Udawać, że mnie nie było, a jeśli nawet byłam, to już mnie nie ma. Wyprowadziłam się.
To nie tak, że mam słabe życie. Zazwyczaj je lubię i to nawet bardzo. Są jednak sytuacje, które wykurzają mnie z mojej norki i nakłaniają do ucieczki. Choćby tylko wyobrażeniowej.
Być może kiedyś były bardziej serio. Być może wtedy byłam jedną wielką ucieczką. Być może uciekałam od siebie każdego dnia. A i tak nie wyszło. Na całe szczęście.
W tamtych czasach wyobrażałam sobie, że jeśli ktoś mnie spyta, co u niej słychać? Odpowiem: nic, ona się powiesiła.
Czy można uciec dalej niż takie wyobrażenia? Chyba już tylko ostatecznie.
Po drodze trochę dorosłam, a przede wszystkim zaliczyłam kawałek semestru w najważniejszej szkole mojego życia. Miałam tam przedmioty z własnego wnętrza. Przeprowadziłam kilka poważnych operacji na mojej duszy i udało mi się ustabilizować stan emocjonalny na tyle, że zamieszkałam w sobie z powrotem. Jakoś tak bardziej pewnie i wygodnie. Umeblowałam się przestrzenniej i jaśniej. Wywietrzyłam pokoje i wymiotłam kurze mroku z kątów. Zaczęłam łykać te słodkie pastylki wdzięczności i z pokorą przyjmować gorzkie powody łez jak czyjaś śmierć czy inna strata. Nie było to łatwe, ale bardzo chciałam scalić się w sobie i uspójnić. Nie wyłazić bokiem, tylko wypełniać siebie. Jak silikonowa kulka w środku misia. Albo pierze w puchowej kurtce.
Zazwyczaj dobrze mi w tym nowym wnętrzu. Odnajduję w nim wiele spokoju i pogody ducha. Nawet wtedy, kiedy trudno i niewygodnie. Albo i w poprzek.
Być może miałam dużo szczęścia. Być może każdy jest kowalem swojego losu. Być może są siły większe niż jestem w stanie objąć to rozumem. W każdym razie żyję. I to jest dar.
Wciąż jednak we mnie dużo chęci ucieczki. To taki odruch. Instynktowna reakcja na jakiekolwiek zagrożenie. Kiedy czuję się zraniona, zwiewam ile sił w moich wyobrażeniowych nogach i tchu w wyimaginowanych płucach.
Moje obecne ucieczki są stonowane i mało widowiskowe. Robię się na przykład bardzo śpiąca i chętnie przespałabym dwa dni. Albo tydzień. Czasem wyobrażam sobie, że się wyprowadzam gdzieś, gdzie jest słońce. Albo frunę w przyjemnej, pierzastej konsystencji chmur. A czasem gadam. Trajkoczę. I pytluję.
Jeśli gadam o powodach lub chęci ucieczki, to nawet jest całkiem nieźle. To znaczy, że wyhamowuję. Że tak naprawdę nie uciekam, ale radzę sobie z tym wewnętrznym pragnieniem. Wyzbywam się go z organizmu. Oczyszczam się.
Może się zdarzyć i tak, że w dzień, w którym znienacka coś mnie wystraszy, równie znienacka wpadnie na ploty przyjaciółka nie widziana od dwóch lat. Jakby wiedziała, że będzie potrzebna.
Być może to przypadek lub szczęście. Może zdarzenie losu. A może wielki dar.
A potem, kiedy gasną światła tego trudnego dnia, a moje słodkie dzieci zasną, mogę wyrzucić z siebie jeszcze więcej. Napisać o potrzebie ucieczki. O tej chęci wyprowadzki. O zamieszkaniu gdzie indziej.
Zapisane lub wypowiedziane słowa mają w sobie tajemniczą moc sprawczą. Jakby samo ich napisanie i poskładanie w zdania porządkowało moje wnętrze. Czuję, że powracam do równowagi i odnajduję w sobie to przyjazne mi miejsce. Łączę się w całość i uspójniam. Jak połatany miś. Najlepszy do przytulania.