Światła zgasły, a ja zagrzebałam się w mroku jak dżdżownica w ziemi. Czuję wilgotny zapach piasku i mokrych kamieni nocy. Ziarna mroku wciskają mi się za koszulę i drażnią oczy tak, że muszę je co chwilę pocierać. Szczypią od oparów czarnego dymu, który snuje się po pokoju jak nieproszony gość.
Zanurzam się w senność jak w burzliwą wodę rzeki. Jej prąd porywa mnie i moje myśli jakbym całe życie czekała właśnie na niego. Daję się mu dźwigać jak spróchniały kawałek drewna. Chlupoczę przy kołysaniu i mlaszczę. Jestem jak potwór z mokradeł, który przesypia większą część historii o sobie samym.
Zasypiam dziś bez pointy. Z czarną myślą w kieszeni głowy.
Zapadam się w siebie.
Zanikam. Jestem jak cień zagrzebany w pościeli nocy. Rozciągam się i rozpływam w miarowym oddechu ulatywania. Niegrawituję. Jak obłoczek pary przemieszczam się w nieznanym kierunku, w tunelu ciemności i nocy. W krainę zamkniętych powiek i myśli na lewą stronę. A może tył na przód. W monochromatyczny negatyw dnia zawieszony na sznurku do wyschnięcia. Ciemnia nocy drży czerwonym światłem i pachnie odczynnikami do wywołania snu. Namiękam utrwalaczem myśli. Zamykam oczy.