Jeśli dziś mam coś jeszcze napisać, to tylko o mroku, senności, cieniach. Nie ma we mnie nic poza ciemnością wieczoru. Może odrobina zmęczenia. Ból głowy. Choć może to tylko wymówka. Może po prostu mi się nie chce, a nie snuje. Proszę pani, ja dzisiaj pisać nie mogę, bo leżę i już nie myślę. Cierpię na takie momenty niemocy. To duży problem, bo kiedy mam atak, to po prostu nie mogę. Nawet palcem ruszyć. Szczególnie tym od stukania w ekran. Patrzę na niego, a on nic. Po prostu leży bezwładnie opadnięty, a ja czekam na koniec ataku, choć czasem na karetkę, jeśli ktoś wezwie. Sama bym wezwała, gdyby nie to, że ten palec sztywny nie wystuka. Ani historii, co to ją miałam opowiedzieć, ani dziewięć dziewięć dziewięć, ani nawet stuk-stuk. A naprawdę bym chciała! Och, gdybym mogła, to tyle bym opowiedziała! O tych ławicach myśli, które w mojej głowie pływają obijając się od ścian czaszki jak maleńkie pociski. Stuk puk uderzają i zmieniają trajektorię lotu, by zastukać gdzie indziej. I tak w kółko. Jeśli czasem idę z pochyloną głową, to dlatego, że mam przeciążenie myślowe z którejś strony, co zdarza mi się nader często. Niektórzy myślą, że to wada sylwetki, zgarbione plecy, pochylona głowa, a to tylko przemyślenie wiosenne w mózgu mnie dopada. Albo październikowe. Zresztą miewam i inne dolegliwości typu brak słów lub wcięcie. To ostatnie przejawia się najczęściej stuporem totalnym, zamrożeniem ciała i umysłu podczas wykonywania standardowych działań codziennych. No na przykład wchodzę do sklepu z zamiarem kupna chleba, ale przy kasie okazuje się, że kasjerka, kobieta rumiana i pełna werwy, nie ma jak wydać, co okazuje się być armagedonem, za który właśnie ja, nie nikt inny, ponoszę całkowitą odpowiedzialność. Dowiaduję się o tym w sposób bezpośredni, oszczędny w słowa, do tego głównie w takie niecenzuralne i wtedy właśnie czuję, jak oblewa mnie wcięcie niczym spiż. Stoję, gapię się, zastygam. Oczy moje się rozszerzają i patrzą z niedowierzaniem, a moje ja unosi się nade mną zastygłą, jakby chciało gdzieś uciec. Przypomina to trochę te historie z książki Życie po życiu o doznaniach śmierci klinicznej i oderwania duszy od ciała. W chwilach stuporu emocjonalnego, jest mnie dwie, oderwane, choć wciąż złączone swoistą pępowiną wzajemności. Liną ratunkową osobowości i bycia względnie kompletną. Jak kosmetyczka na wyjazd. Albo zestaw sztućców w walizeczce na sprytne zamknięcie z klikiem. Albo jeszcze co inne, co mi właśnie nie przychodzi do głowy z uwagi na te tam moje różne. Pewnie myśli pani, że wymyślam. Że uciekam podstępnie w tę hipochondrię okołomyślową, bo mi się nie chce z lenistwa. A tymczasem już dawno śmignęłabym jakie wartkie opowiadanie z bohaterzycą cudną, pełną kobiecych atutów i ciała choć w połowie rubensowskiego, a do tego o umyśle ciętym i nieprzeciętnym, rzucającą złote myśli przy każdym kolejnym kroku w kierunku szczęścia, które znajdowałoby się na końcu tej opowieści, żeby nie było zbyt oryginalnie. Zamiast tego tracę tylko cenne sekundy upływającego życia, wymyślam choroby nieistniejące, a przede wszystkim się tłumaczę. Co oznacza dobitnie moją winność, powinnam zatem usiąść na chwilę, przeprosić i w piersi bijać w ramach kajania. Ja jednak podtrzymam swe racje związane z dolegliwościami umysłu, które nie raz i nie dwa dopadły mnie, związały i na postronku przyprowadziły do poduszki. Może jak wypocznę, to choć trochę i co nieco zniknie. Wtedy być może coś napiszę. Może nawet o słońcu i uroku dnia, ale dzisiaj to już nie bardzo. Sama pani widzi, że nie mogę. Że choć stoję, to mnie nie stać na dłuższą postawę stojącą. Że ja dziś tylko horyzontalnie mogę się rozciągnąć od krawędzi po krawędź, jak nieskończona kreska. Linia nieżycia na monitorze serca. Długa i prosta, o nieokreślonym bliżej początku i końcu całkiem zależnym od przycisku, a także ręki przyciskającego. Od prądu życia i elektrowni siły, która pracuje wytrwale, nieskończenie i póki co nie wybucha. Więc jakiś czas tak poleżę. Może być, że do rana. Choć może po prostu do najbliższego wybudzenia. Z powodu nawrotu myśli. Albo wywichnięcia snu. Ostatecznie odkasłania świadomości zalegającej mi gdzieś za uszami.
Znajomy mi stan zawieszenia, przeciążenia… Siedzę właśnie nad kubkiem kawy i zastanawiam się co dalej zrobić z tym dniem. Czekam na lepszy czas i mam zamiar dzisiaj naładować baterie 🙂 .
Gdybym tylko mogła, zdecydowanie spędziłabym ten dzień horyzontalnie. Z jakąś dobrą książką i kubkiem herbaty. Moje dzieci mają jednak inny pomysł na mnie. Jakiś taki bardziej żywiołowy 😁 Przyjemnego ładowania!