Akwarium

przez | 1 marca 2021

Taki wiatr za oknem przypomina mi o tym, że czasami można pounosić się nad miastem. Moje ciało nie lubi wiatru, ale ciało zostawiam w sypialni, na łóżku, jak zrzucony z siebie płaszcz. Leży tam, trochę pomięty, wciąż mną pachnący, z rozrzuconymi na bok ramionami. Reszta mnie rusza na wietrzne snucie po mieście. W stylu na białą damę.

To w sumie nie takie trudne, wystarczy zrzucić z siebie ciało i skoczyć w noc, jak w wodę w basenie. Miasto przypomina wielkie akwarium, w którym samochody płyną przez wodę w sobie tylko znanych kierunkach, mijając się, podążając za sobą, wyprzedzając. Ich pozornie przypadkowe ścieżki mają swój cel i porządek. Może nawet zasady. Pomiędzy glonami latarń, ukwiałami sygnalizacji świetlnej błyska co jakiś czas łuska Opla czy Subaru. Jak moneta wrzucona do fontanny. Grosik odziany w marzenie.

Rafa koralowa miasta skrywa w sobie mroczne jamy i ocienione wnęki. Znajdują w nich schronienie ci, którzy żyją w czerni. Przyczajeni, upadli, skryci. Zapadają w głębiny miasta, zatapiają się w jego piaszczystym dnie i zastygają. Na pewien czas, oczywiście.

Przepływam nad dachami kamienic, które z tej perspektywy przypominają głazy, rzucone tu kiedyś w jedno miejsce, teraz rozsypane. Leżą zakopane w piachu, nieregularne, obtłuczone. Milczące. W ich niemym wnętrzu toczy się życie, o którym ciężko coś powiedzieć bez zaglądania w okna. Nie mam jednak na to czasu ani ochoty. Płynę dalej w zieleń roślinności rozkołysanej wiatrem jak porywem wody.

Gdzieniegdzie w górę sterczą potrzaskane maszty wraków o kilkudziesięciu piętrach. Toczy się w nich maleńkie, choć intensywne, podwodne mikro życie.

Mijam je i płynę dalej niesiona mocniejszym prądem. Wpadam na chwilę w wir, miasto zasysa mnie i ciągnie w dół, jakby chciało pożreć. Młócę na boki rękoma, wierzgam nogami próbując odzyskać panowanie nad bezciałem. Podobnie czasem próbuję wrócić na ścieżki myślowe wybite z rytmu jakimś wydarzeniem czy hałasem. Zazwyczaj nie wracam. Opadam więc na dno miasta jak liść czy płetwa nie potrzebne nikomu. Przez chwilę tak leżę – płasko, nieruchomo, bezgłośnie. Czuję na sobie drobiny piasku i mułu, które obsiadają mnie jak małe robaczki. Udenniają mnie.

Kiedy nabieram sił, łapię znów odpowiedni pęd w siebie. Poruszam się bez upatrzonych z góry trajektorii. Wolę po omacku i na czuja. Zgodnie z prądem, naturą i porwaniem. Płynę wzdłuż, czasem w poprzek, a nawet po skosie. Czasem się zagłębiam w podcienie miasta, kiedy indziej łapię jego otwartą przestrzeń. Nurkuję w głębiny pełne stworzeń nie nazwanych przez nikogo. Przemykam przez falującą roślinność jak przez ściereczkę z mikrofibry. Ścigam się z rybami samochodów. Ich reflektory oczu rzucają na mnie wyłupiaste spojrzenia. Pływam szybko i wolniej. Przeróżnie. A jednak.

Ostatecznie zawsze trafiam głową w szybę. Przezroczystą granicę miasta, która każe przystanąć i wrócić. Na drugą stronę tafli.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *