Taki dzień, że głowę mam zakręconą jak słoik. Albo róg barana. Piszę to ostatnie, a w głowie od razu pojawia mi się tekst: „… i choć mózg masz ściśnięty jak róg barana, nic nie kapie ci z oczu niebieskich. Zawsze istnieje ta możliwość z wnętrza wyjść na ulicę, której perspektywa ukoi twój wzrok szeregiem drzwi, blaskiem kałuż, samym maszerowaniem…” Śpiewał Czyżykiewicz, ale pisał chyba Brodski? Nie wiem. Cytowałam z głowy, więc za ewentualne błędy od razu na tacy serwuję ewentualne sorry z lodem. W każdym razie lubię ten fragment piosenki, czasami wpada mi do myśli, jak idę ulicą i kołysze się w rytm kroków i chodnikowych tafli. Ma w sobie dużo przestrzenności i perspektywy, które nadają drodze wolności.
Wiem, że znam więcej tekstu tej piosenki, ale od kilku lat nie mogę sobie go przypomnieć. Tylko ten kawałek wraca do mnie jak powtarzana mantra, uliczna modlitwa o przestrzeń. Mogłabym w sumie wsunąć okrągły dysk w szparę przedpotopowej wieży i po prostu posłuchać i odkryć tytuł, i całą resztę tekstu. Albo zapoznać się z okładką. Spis na niej poruszyłby zapewne te zabaranione zwoje mózgowe i podpowiedział tytuł. Chyba. A stamtąd to już szybki skok w internetową szczelinę wyszukiwarki, by znaleźć się w krainie tekstu. I odkryć go po raz drugi na nowo. A jednak tak proste rozwiązania wywołują we mnie jakiś wewnętrzny opór, napawają niechęcią i już wiem, że nie ruszę się z łóżka, ba nie dotknę tej płyty przez najbliższy rok. Lepiej tak na okrętkę wędrować po internecie, raz na jakiś czas wpisywać fragmenty tekstu w google czy ducki i kazać im szukać jak myśliwskim psom. Może kiedyś wytropią i przyniosą w pysku, a wtedy poznam tytuł i przez chwilę świat stanie się prosty jak drut.
Z tą piosenką to i skojarzenia takie dość zakręcone, bo studenckie. Czasy mojego pierwszego podejścia do licencjatu, które nigdy się nie zakończyło licencjatem. Moje drogi często były kręte, długie i dookoła. A jednak dużo się na nich działo. Rozwieszano pranie świeżych przyjaźni, na balkonach omawiano literaturę, a przy kawiarnianych stolikach w podcieniach kamienic palono szlugi i pito kawę w nadmiernych ilościach ekscytując się Weberem czy Simmelem. Na Starym Mieście zanurzaliśmy stopy w trawie i patrzyliśmy w niebo. Owiani studenckim zefirem dorosłości piliśmy wódkę na codziennych wagarach, by było dojrzalej. Słuchaliśmy Czyżykiewicza, bo nam podpasował. Ciągnął się za nim przekazywany przyciszonym głosem komunikat, że kiedyś był alkoholikiem, ale już nie pije. Teraz śpiewa. Pasował do naszych zakręconych od młodości głów i porywał przestrzennością tekstu. Nadawał klimat.
Chciałam pisać licencjat, w którym podglądałabym czeskie społeczeństwo przez dziurkę powieści Hrabala. Pomysł mniej więcej równie romantyczny, co karkołomny. Ale jakże pełen rozmachu. I Hrabala trochę poczytałam przy okazji, niemal jak pracę domową, co przy moich oporach do naukowych tekstów było posunięciem sprytnym i nieco szelmowskim. Ku rozpaczy wszystkich już napisanych i jeszcze nie napisanych prac licencjackich tego świata, moja ta właśnie, jakże kunsztownie przedstawiana promotorowi praca, nigdy nie ujrzała światła dziennego. Nocnego zresztą też nie.
Kiedy myślę o tych wszystkich pracach licencjackich i magisterskich, które już są napisane i które jeszcze będą, jawią mi się jakieś nieprawdopodobne ilości tekstu, kartek i godzin przesiedzianych w bibliotece, by coś już napisane przedstawić po raz kolejny, tylko z przecinkami w trochę innych miejscach. Pewnie są wyjątki, ale po tym pierwszym licencjackim doświadczeniu wiedziałam jedno, temat należy brać łatwy, o którym napisano już tyle, że zawsze można więcej, bez uganiania się za jedyną, być może istniejącą, a może wymyśloną książką. I oczywiście wcale się do tego nie zastosowałam, kiedy przyszedł czas na kolejne podejście. Bo ja lubię po baraniemu. Kręto.
Być może mam zakręconą duszę. Może w moim środku odkrylibyście spiralne schody, prowadzące gdzieś w głąb mnie, w przestrzeń wewnętrzną mojego kosmosu płuc i śledziony, w której proste rozwiązania są uznane za niemożliwie płaskie i nudne. Jak paragon za dopłatę 30 groszy na basenie. Albo instrukcja obsługi stalowego noża do warzyw. Z kilkoma piktogramami, by było prościej.
O tym zakręceniu to mogłabym jeszcze pisać i pisać. O tych spiralnych ścieżkach wyborów i decyzji, które często wydłużają realizację zamierzeń, ubarwiają i utrudniają codzienność, każą iść inaczej, na opak i wbrew. Zawsze jednak po swojemu. Z odkrywaniem życia na własnych zasadach. W tempie, czasie i rytmie, które są moje, a nie jakieś odgórne, wyznaczone przez kogoś. Czasem się wkurzam na tę wewnętrzną przekorę. Chciałabym coś po prostu odhaczyć i odwiesić, a nie tak po baraniemu się brać ze światem na rogi. Ale taki to już mój rys. Uspiralniony.