Kiedy Flo była mała wyobrażała sobie, że dosiada smoka. Miał złote łuski, które lśniły w słońcu. Flo łapała go za czerwoną grzywę i leciała w stronę chmur.
Czasem siadała na podłodze, brała ulubione kredki, które miały 64 kolory i rysowała. Dużo złotych łusek i ognistą grzywę. A z tyłu rozgwieżdżone niebo. Albo tęczę. W każdym razie jakiś przestwór. By pasował do smoka.
Czasem śniła smocze sny. Było w nich dużo dymu, ognia i pędu powietrza na twarzy. Być może pojawiała się jakaś owca, ale nie wiadomo. Flo budziła się z tych snów zgrzana, bez pamięci i trochę zagubiona.
Dni mijały, Flo stawała się coraz starsza i wyrastała z różnych rzeczy. Ze spodni i smoków. Pierwsze były za małe, drugie coraz bardziej nieprawdziwe. Jak Wróżka Zębuszka. Albo Zły Wilk.
Flo rozumiała już na czym polega dzień, a na czym noc. Umiała wymienić dni tygodnia i wskazać, które z nich stanowią weekend. Wiedziała, czym różni się dziś od jutra, a jutro od wczoraj. I jak to się ma do kolejnych dni. Albo tych przed.
Była już prawie dorosła. Dlatego miała na głowie teraz poważne sprawy. Takie jak koleżanki i chłopcy. Jeśli o czymś marzyła, to o ognistej miłości. Miała złotą grzywę i czerwone usta, które zbliżały się do jej ust jak rozżarzony kawałek węgla.
W każdej chwili, nawet podczas lekcji, malowała flamastrami. Głównie serca. Mniejsze i całkiem spore. Bardziej podłużne lub pękate. Pojedyncze i stadne. Przebite strzałą albo uskrzydlone. Rozpalone czerwienią i pomarańczą. Jak smoczy oddech.
Wszystkie ozdabiały jej zeszyty i kartki z notatnika. Czasem kryły w sobie literę, czasem inicjały. Stawały się zaklęciem i sekretem. Wiarą w marzenia. Porywem wyobraźni. Uniesieniem serca. Tego bijącego w piersi.
Nocami Flo śniła o miłości. W tych snach było wiele ognia, rozpalonych ust i trzepotu serca. Być może zdarzały się pocałunki, ale Flo nie była pewna. Budziła się rozpalona, pełna ekscytacji i trochę zawstydzona.
Mijały lata. Flo zdążyła przeżyć miłosne uniesienia i połamane serca. Kilka razy upadła na duchu, ale za każdym razem się podniosła. I ona czasem strzaskała czyjeś serce, bo tak to się odbywa w tych ludzkich przymiarkach. Nie wszystkie serca do siebie pasują.
W końcu odkryła tę pasującą połówkę. Krys miał ciało złote i muskularne, a jego miłość do Flo płonęła jak żywy i czerwony płomień. Flo lubiła grzać się w jego silnych i ciepłych ramionach. Dawał jej szczęście i bezpieczeństwo.
Teraz Flo wyobrażała sobie, że będą mieli dziecko. Widziała je małe, błyszczące jak skarb, z czerwonymi ustkami do całowania. Leżało rozkosznie w jej ramionach i wierzgało nóżkami. Albo biegało na chwiejnych nóżkach jakby gotowało się do kolejnych kroków. Tych w stronę dorosłości.
Flo szkicowała ołówkiem twarze swojego dziecka. Uśmiechnięte i przestraszone. Starsze i młodsze. Bardziej owalne lub okrągłe. Czasem przypominały bardziej ją, a czasem Krysa. A czasem żadnego z nich. Były tylko swoje.
Patrzyły na Flo z różnych kalendarzy i kartek niemo przypominając jej o swoim nieistnieniu. Wołały do niej z notatników w pracy i okładek książek w domu. Kazały marzyć i wierzyć. I liczyć dni.
Którejś nocy Flo śniła znów smoczy sen. Jakby jeszcze raz była mała. W tym śnie dosiadała smoka o złotych łuskach. Trzymała się czerwonej grzywy i leciała. Wysoko do słońca. Na zderzenie z gwiazdą. Łuski smoka skrzyły się w promieniach światła i płonęły złotem. Łeb unosił się ciężko, a grzywa falowała ogniście. Powietrze owiewało Flo z taką siłą, że musiała kurczowo trzymać się grzywy, by nie spaść. Wtedy zrozumiała wszystko I puściła.
Frunęła w dół z krzykiem, kiedy smok zderzył się ze słońcem. Nastąpił spektakularny wybuch, a potem nastała ciemność. I totalny spokój.