Dziś chciałabym szybko coś napisać i umknąć w krainę poduszkowców. Puchatych pierzyn i mocnego snu. Choć tak szczerze powiedziawszy, to moja kołdra jest cienka, a sen mam czujny jak żołnierz na warcie. No i od razu, przez tę wartę, przypomina mi się jakiś obóz i ja z Klaudią w nocy, wartująco- podsypiające na zmianę. W chwilach, kiedy obejmowałam dyżur wartującej, a Klaudia łapała trochę snu, podczytywałam przy latarce Tolkiena. Przyznaję, wybudzał nieźle, do tej pory pamiętam strach o Frodo, gdy ukrywał się z przyjaciółmi przed jeźdźcami. Bałam się przeokropnie, bo wokół było ciemno, cicho i leśnie. Jednak kiedy następowała moja tura spania, zasypiałam natychmiast. Na te 15 czy 20 minut. Oczywiście dobrze wiedziałyśmy czemu służy i jak ma wyglądać warta, ale byłyśmy młode i pieruńsko śpiące.
Zawsze lubiłam spać. Nawet, podobno, jako berbeć w pieluszce i z niewyrośniętymi jeszcze brwiami, spałam długo i słodko pozwalając rodzicom cieszyć się urokami rodzicielstwa bez dodatkowych obciążeń w postaci nocnych pobudek. W dzień też dużo spałam, do tego stopnia, że znajomi pytali o kolor moich oczu, bo wciąż miałam zamknięte. Z kolei w przedszkolu uwielbiałam leżakowanie. W zasadzie to był jedyny czas, który lubiłam w przedszkolu. Cała reszta była głośna i chaotyczna. A wychodzenie na dwór, szczególnie zimą uznawałam za coś koszmarnego, czego za wszelką cenę należało uniknąć. Więc unikałam. Moją strategią było długie i bardzo staranne rysowanie, które odbywało się przed wyjściem na dwór. Wkładałam w nie całą duszę i potrzebowałam wiele czasu, by ta dusza się wyrysowała. Akurat tyle, by skończył się czas na dworze. Doprawdy szkoda.
Sen nieraz ratował mnie w kwestii wypicia mleka, którego szczerze nie lubiłam. Rodzice jednak, powodowani zaleceniami lekarzy sadzali mnie wieczorami przy stole każąc pić mleko. No nie mogłam, daję słowo. Ohydztwo przeokropne, jeszcze ten kożuch! Siedziałam nad kubkiem i siedziałam. Naprawdę długo. Nie mogłam nic zrobić dopóki nie wypiję, więc nie robiłam nic. W końcu kładłam głowę na stole i zasypiałam z pełnym kubkiem mleka przy twarzy. Rodzice zanosili mnie na rękach do sypialni, przebierali w piżamkę i nawet zębów nie musiałam już myć. Bo spałam. To jest naprawdę wspaniała rzecz. Ten sen.
Z kolei poranki, kiedy trzeba było wstać do szkoły były trudne. Wspominam je jako zimne i ciemne. Lubiłam biec do łazienki, by puścić strumień gorącej wody na dłonie. To jakoś pomagało nabrać sił na poranek. Ogólnie mam wrażenie, że poruszaliśmy się z bratem po mieszkaniu powoli, obijając o siebie i ściany. Potem już trochę żwawiej, szliśmy na przystanek autobusu szkolnego, który zawoził nas do Pyr przez Grabów i Dąbrówkę. Z tym autobusem to było o tyle zabawnie, że mieszkaliśmy w takim miejscu, a on miał tak pokręconą trasę przez cały Ursynów, że mogliśmy iść na pętlę, z której ruszał albo na ostatni przystanek na Ursynowie. Obie opcje miały swoje plusy i minusy. Na pętlę trzeba było naprawdę wcześnie wstać. Za to mieliśmy miejsca siedzące. I to mogliśmy sobie je wybrać. Na przystanek mogliśmy wyjść o wiele później, ale o siedzeniu nie było już mowy. W sumie pętla była atrakcyjniejsza, tyle, że to wstawanie… W końcu brat zrobił nam motywacyjne naklejki przyklejone na boku szafy tak, by po przebudzeniu nasz wzrok lądował centralnie na nich i dzięki temu mieliśmy zrywać się z łóżek pełni wigoru i oprzytomnieni. To były naklejki LOTu, takie na zeszyt do wpisania imienia, nazwiska i przedmiotu. Dostaliśmy kiedyś rulonik od zaprzyjaźnionej stewardessy i były to naklejki wyjątkowe. Rozumiecie więc, że musiało nam poważnie zależeć na chodzeniu na pętlę skoro zdecydowaliśmy się ich użyć. Do tej pory widzę moją naklejkę, która wisiała długo jeszcze po tym, jak mój brat skończył podstawówkę i jeździłam szkolnym sama, a nawet jeszcze dłużej- kiedy i ja przestałam szkolniakiem jeździć. Było na niej napisane drukowanymi literami brata: Wstawaj szybko, idziemy na pętlę! Czasem skutkowało.
Miało być szybko, by zasnąć, a tu proszę, posypał się łańcuch skojarzeń okołosennych i tak mi się plącze po monitorze. Pętli. Choć nie ma już ani szkolniaka, ani tej pętli na Ursynowie. I szaf tych już nie ma, amy z bratem mieszkamy całkiem gdzie indziej, bo taka jest kolej rzeczy. Mleka jednak dalej nie pijam, a z Klaudią wciąż mam kontakt, choć rzadki i nie po nocy. Te wspólne warty nas mimo wszystko złączyły węzłem, płaskim, byśmy się tak łatwo z niego nie wyślizgnęły.
Sen wciąż jest mi bardzo potrzebny. Lubię spać. Nie dla snów, ale wypoczynku. Niewyspana jestem zła lub smutna. Albo jedno i drugie. Gryzę i się wściekam, marudzę i rzucam złośliwościami. Czuję się rozbita i uwrażliwiona na świat w sposób nie do zniesienia. To jest straszliwie nieprzyjemne. Dlatego dziś wpadam tu tak na szybko i spadam zaraz na łóżko. Moje sny i tak poprzetykane są przebudzeniami na karmienie. Popiskiwanie i płacze. I te wszystkie uroki macierzyństwa, których ja akurat nie dostarczałam rodzicom. Narzekam na nie, ale też trochę je lubię. Bardziej niż nocną wartę. Szczególnie tę od północy do drugiej. To był po prostu koszmar obozowy, który brałam najrzadziej jak się dało. A czasem przesypiałam. Głębokim i dobrym snem. Dalekim od koszmarów.