Niebieskie koła

przez | 18 stycznia 2021

Któregoś dnia mój syn namalował niebieską kredką duże, owalne koła na ścianie w przedpokoju. Miał wtedy cztery lata i nigdy wcześniej nie pomalował niczego poza kartką papieru. Taki już był. Niczego nie niszczył, nie psuł. Był ostrożny i pilnował, by nie gubić. Teraz jednak miał brata, który poznawał świat w całkiem odmienny sposób, więc nieraz stawał się inspiracją w dotychczas nie przetestowanych pomysłach. Dlatego, naśladując młodszego brata, mój starszy syn namalował na ścianie kręgi. Niebieską kredką. Ulubioną.

Kiedy spytałam się, czy to on namalował koła na ścianie, odparł, że nie. To młodszy brat. Ta odpowiedź na tyle mnie zaskoczyła, że nie powiedziałam nic. Po prostu ruszyłam dalej w dzień. Jak gdyby nigdy nic.

Po jakimś czasie wróciłam do tematu. Powiedziałam o tym, że wiem, który z nich już potrafi malować koła, a który jeszcze nie jest w stanie. Że to go wydało na pastwę mojej dedukcji. I że, przede wszystkim, nie musi bać się przyznać, jeśli coś zrobi. Bo go zawsze kocham. Niezależnie od tego, co robi. Niezależnie od tego, czy mi się to podoba. Niezależnie od tego, czy się złoszczę. Kocham go w tej złości. Kocham go, gdy robi cokolwiek. Zawsze go kocham.

Po tym moim wywodzie, z którego byłam trochę dumna, wszak okazałam się nie powierzchowna, lecz sięgająca głębi problemu duszy, poprzytulaliśmy się, pośmialiśmy i powygłupialiśmy. Na koniec tych wszystkich działań na „pe”, syn poprosił o swoją ulubioną, niebieską kredkę. O trójkątnym kształcie. Przyniesioną z przedszkola. A ja mu ją podałam. I teraz mam wszystkie ściany oznaczone niebieskimi liniami, kołami i bliżej nieokreślonymi figurami geometrycznymi.

Kiedy na nie patrzę, za każdym razem się zastanawiam, co mój syn testował. Może sprawdzał, czy niebieski kolor na różnych ścianach wychodzi inaczej. Może był ciekawy, kiedy zauważę, że to robi. A może upewniał się z tą miłością. Kto wie.

Na wszelki wypadek zagryzłam zęby i wszelkie słowa złości, te cenzuralne i te niekoniecznie przeznaczone do dziecięcych uszu, zdusiłam w sobie. Zmilczałam. Pomyślałam sobie o tym, że brak remontu od dawna bywa szczęśliwym zrządzeniem losu. Bo mi dzięki temu mniej żal. Pomyślałam o tym, że jest coś prowokującego do malowania w bieli ściany. W takiej dziewiczej płachcie tynku. Pomyślałam i o tym, że sama mam za sobą ileś pomalowanych ścian. I że robiłam to w sporo starszym od syna wieku. Że chcę, by mój syn przychodził do mnie, jak coś zrobi, a nie, żeby uciekał. Że w sumie młodszy też maluje, więc widać tak to już jest z tymi dziećmi i ścianami. Przynajmniej u nas. I że nigdzie nie jest napisane, że nie można.

Od tego myślenia milczałam jeszcze bardziej. Choć niezupełnie. Zauważyłam oczywiście nowe kreski i spytałam o nie. W końcu każdy lubi być zauważany. Każdy też lubi, kiedy jego praca jest zauważona. Powtórzyłam, że wolałabym, by tego nie robił. Chciałam, by to wiedział. Powiedziałam, że go kocham. Bo w sumie to nic. Tylko ściana, którą prędzej czy później czeka remont. A nasza miłość… ona jest najważniejsza. To ją odnawiamy codziennie. Wzmacniamy, by nie rozpadła się przy byle wietrze. Albo jakimś nieprzewidzianym pomazaniu. Na przykład niebieską kredką.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *