Ucieczka ponad świat

przez | 8 stycznia 2021

W niektóre wieczory uciekam. Wchodzę na parapet, przeciskam się przez uchylone okno i już. Jestem na zewnątrz. Chłodne powietrze owiewa moje gołe łydki. Czuję dreszcz, który chwyta moje ciało ubrane w koszulę nocną i przez chwilę mam ochotę wrócić do ciepła sypialni. Ukryć się pod kołdrą ze stopami opartymi o rozgrzany kaloryfer. Leżeć na poduszce pomiędzy dwoma synkami słuchając ich spokojnych oddechów i czując, jak moją głowę oblepia ciężki i obezwładniający sen. A jednak przeczekuję to pierwsze zderzenie z chłodem. Ten nieprzyjemny moment, kiedy wszystkie włoski na moim ciele się jeżą, a moją szczękę opanowuje szczękanie zębami, którego nawet nie próbuję zatrzymać.

Przeskakuję na drzewo, które mam tak blisko okna, że czasami rano podajemy sobie ręce na powitanie. Ten skok to zawsze najtrudniejszy moment, muszę dobrze uchwycić się pnia, a moje ręce są zgrabiałe i sztywne. Wciąż odczuwam dreszcze i chłód styczniowej nocy, ale zaczynam się wspinać. Kiedyś, już dosyć dawno temu, kiedy po raz pierwszy uciekłam, czekała na mnie w tym miejscu wiewiórka. Nazwałam ją Grzanka, bo była taka rumiana na tle zimowego nieba. To ona pokazała mi jak się wspinać. Jak odnajdować gałęzie, na których można oprzeć stopy albo które można chwycić. Ten pierwszy raz wspinałam się długo, mozolnie i z przerwami na odpoczynek. Wtedy jeszcze nie wiedziałam gdzie się wspinam. Po prostu przeskoczyłam z parapetu na drzewo, a tam czekała wiewiórka. Więc za nią poszłam.

Kiedy jestem na wysokości pierwszych chmur zazwyczaj jestem już zgrzana. Kiedy natomiast docieram do końca atmosfery, czuję się jak w piekarniku. Niemal upieczona. Ale o dziwo moje ciało znosi to całkiem nieźle. Jest mi po prostu pieruńsko ciepło, jak w upalne dni lata.

Ostatnie, czego muszę dokonać, to przecisnąć się przez korytarz wydrążony w pokrywie chmur na samym krańcu atmosfery. Korytarz jest wąski i pionowy. Na szczęście ktoś, kiedyś wbił w jego ściany haki, dzięki którym łatwiej pokonać ten ostatni odcinek trasy. Wreszcie wychodzę ponad chmury i wstrzymuję oddech. To jest takie niesamowite.

Przede mną rozpościera się przestrzeń. Jest niezmierzona i głęboka, pełna gwiazd i fragmentów skał zawieszonych w powietrzu. W oddali widzę księżyc. Ogromny i bliski, znajduje się niemal na wyciągnięcie ręki. Jego poryta kraterami twarz tchnie białym światłem i spokojem. Macham do niego na powitanie i stawiam pierwszy krok. Unoszę się lekko. Zaczynam kręcić. Wpadam w pędy powietrza i wiry. To jest takie szalone, że śmieję się w głos, choć na Ziemi rzadko kiedy zdobywam się na tak ekspresyjną radość. Tu jednak odkrywam w sobie pierwotne siły natury. Przestrzeń porywa mnie w kosmiczny taniec, w którym nie ma stron świata, grawitacji i savoir vivru. Lecę jak pocisk i jak kukiełka zarazem. Bezwolna, szybka, obracam się wokół własnej osi i świata, wraz z gwiazdami, meteorytami i tymi, ktòrzy jak ja, czasem uciekają. Jest ich całkiem sporo. Z niektòrymi wymieniam przyjazne kiwnięcia głową. Rozpoznaję niedźwiedzicę polarną i wilka. Już kiedyś się tu spotkaliśmy.

Wyhamowuję przy budce z chmurą cukrową. Prowadzi ją staruszka o pomarszczonej twarzy, na której kratery po jakże odległym trądziku młodzieńczym, przypominają te na Księżycu. Zamawiam porcję o smaku letniej burzy, to mój ulubiony. Przyglądam się, jak staruszka wspypuje gwiezdny pył w maszynę i za chwilę zbiera na patyku puszystą złotą masę o konsystencji chmur. Podaje mi słodycz z uśmiechem człowieka, który widział już wiele i jedyne, o czym jest przekonany to to, że drobne przyjemności to podstawa egzystencji. Chwytam patyk i przysiadam na krawędzi szczeliny, którą tu przyszłam. Czasem wyobrażam sobie, że ktoś patrzy w niebo i dostrzeba moje bimbające gołe stopy, ale to chyba niemożliwe.

Przyglądam się światu znad chmur. Z tej perspektywy jest maleńki. Jak okruch ciastka, które jadł przechodzący nieopodal olbrzym. Albo pyłek kwiatu na łące wszechświata. Piksel na kosmicznym ekranie istnienia. Być może z jeszcze większego daleka, można dostrzec wzór, który tworzy ten piksel i inne, umieszczone wokół mnie i dalej, na mapie nieba. A może nie ma wzoru. Może to tylko garść piachu rozsypana po stole wszechistnienia? Nie wiem. Ale nie sposób nie myśleć o tym, patrząc na świat z miejsca, w którym jestem. Wszystko wydaje się piękne, niezmierzone i ulotne. Ale nie zawsze da się wszystko schwytać. Wiele spraw wymyka mi się i choć czasem mi z tym trudno, nie gonię za nimi. Odprowadzam je wzrokiem za horyzont, aż znikają. Żegnam się z tym, co niosą. Ze zgubioną parasolką. Wlepionym mandatem. Niespodziewaną śmiercią.

W końcu czuję na języku smak ozonu i lata. To daje mi nadzieję i przywraca wiarę w porządek świata, którego nie jestem w stanie uchwycić umysłem. Nawet stąd. Bezmiar i bezkres przeszywają mnie dreszczem i nagle czuję, że to najwyższa pora na powrót. Do domu.

Schodzę po hakach na dół szczeliny w chmurach. Przez chwilę wiszę pod okapem świata na rękach, a potem się puszczam. I spadam. Szybko, z właściwym przyspieszeniem i świadomością grawitacji. Jeśli nie boję się, choć trochę się boję, to tylko dlatego, że już to przerabiałam. Kiedy miałam skoczyć po raz pierwszy, dużo czasu zajęło mi przygotowanie się do skoku. Musiałam zaufać. Niekontrolować. Przygotować się na wszystko i skoczyć. W końcu się odważyłam. Chciałam zobaczyć dzieci.

Ląduję miękko w łóżku. Ta miękkość zawsze mnie zaskakuje. Ale jest przyjemna. Kładę się w ciemności i wsłuchuję w oddechy synków. Ich senne posapywanie, pomruki. Czuję rękę, która wtula się w moją szyję. Nosek wciśnięty w pierś. Przez chwilę rozumiem wszystko. Chwytam umysłem koniuszek zrozumienia i sensu. Jest w nim ten spokój nocy, te oddechy i miłość. I jeszcze więcej. Ale wtedy zrozumienie umyka. A ja zapadam w sen.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *