Niektóre mroczne stworzenia biorą swój początek z ciemnych kątów ludzkiej duszy. Zazwyczaj mają potargane futro w kolorze angielskiej sadzy, długie palce, chwytliwe, zakończone szponiasto i rząd maleńkich białych ząbków o ostrych końcach, które wyglądają dość upiornie, gdy uśmiechają się w ciemnościach.
Kiedy już wychyną na zewnątrz z naszych ciał i umysłów, a zazwyczaj czynią to przez usta, spadają na ziemię jak kosmate kulki i toczą się w kąty pokoju. Zapadają w najciemniejszych fragmentach mieszkania niczym kłęby kurzu. Wczepione w szpary podłogi, zadomowiają się pod szafą albo łóżkiem.
Nie mają imion ani nazwy. Zrodzone z mroku pozostają w cieniu, przyczajone i groźne. Cierpliwe. Lubią czekać na nasze potknięcia i upadki. Wtedy nas przytrzymują przy ziemi. Przysiadają na plecach. Dociskają. Jak blok betonu. O rozjarzonych oczach.
Podobno każdy człowiek ma swoje dno. Często właśnie w nim czekają. Przytrzymują tonących, oplatają ich nogi niczym glony, nie dając szansy na odbicie. Lubią przysiadać na piersi i wpatrywać się w oczy. Czekać. Ich zęby połyskują upiornie w przedostającym się na dno świetle. Jak obietnica.
Nieważne co robisz, gdzie bywasz, kogo znasz. Jeśli powołałeś je do życia, wrócą do ciebie. Choć nie wiadomo kiedy. Będą zawsze na końcu drogi, którą kroczysz. W kieszeniach płaszcza, który nosisz. Na dnie torby. W zagięciu portfela lub podeszwie buta.
Tak naprawdę nie musisz się ich bać. W końcu znacie się naprawdę nieźle. Dorastasz w ich cieniu, jakby były drzewem za oknem. Mieszkają w twoich dziecięcych strachach. Czają się pod łóżkiem. Wracają nocami w koszmarach. Przesiadują na parapecie okna w bezksiężycowe noce patrząc jak śpisz. Jeśli możesz spać, oczywiście.
Ich oczy płoną, kiedy opowiadasz o nich przy ognisku. Albo przed zapadnięciem zmroku w pokoju, przy już zapalonej lampie. Ich ciała nabierają kształtu, kiedy snujesz swoją opwieść. Im dłużej unosi się ku górze, tym większe i krąglejsze przybierają kształty. Tuczysz je słowami. Rzucasz im kawałki własnych głosek na pożarcie. Jeszcze przez chwilę wiszą na końcu twojego języka. Potem, z cichym chichotem, osuwają się na podłogę. Gdzie zaczynają własne życie. Odrębne, a jednak wciąż powiązane z tobą. Węzłem płaskim. By nic się nie wyszarpnęło.
Powracają zawsze wtedy, kiedy najmniej się spodziewasz. Kiedy myślisz, że już dawno z nich wyrosłeś. Jakby miały coś ze spodenek czy swetrów. Nic bardziej mylnego. Przyczajone rosną na miarę twojego życia. Rozrastają się. Kiedy myślisz, że zniknęły, one po prostu wiedzą, że to nie ten moment. Albo chcą ci zrobić niespodziankę. Już ostrzą sobie ząbki na tę pełną zaskoczenia minę. Jesteśmy!
Dlatego bądź przygotowany. Nie oglądaj się za siebie, bo nie warto. One na pewno tam są. W ciemności wokół ciebie. Albo w twojej ciemności. W końcu rzucasz cienie. Im jesteś starszy, tym dłuższe i mniej transparentne. Jakby z wiekiem nabierały mroku. Tak naprawdę masz po prostu coraz więcej do stracenia. I one o tym wiedzą.
Stracisz wszystko. Ostatecznie zawsze tracimy wszystko. Łącznie z własnymi strachami. Ulatują wtedy wysoko. Wyzwolone. Kosmate i okrągłe. Chichoczą nad nami przez chwilę. A potem rozwiewa je wiatr.