Ku jasności

przez | 21 grudnia 2020

Dziś właśnie jest ten dzień, kiedy rok dosięga swojego dna. Odbija się od niego i potem jest już tylko jaśniej. Z każdym dniem świat wywraca się na drugą, tę bardziej nasłonecznioną stronę i w ciemnym tunelu zimy można w oddali odkryć światełko nadziei na maj.

Jeszcze jakiś czas mrok będzie nam towarzyszył przez większość dnia, ale sama świadomość, że z każdym dniem go trochę ubywa, dodaje mi zawsze otuchy. Lubię ten moment, kiedy znienacka odkrywam, że jeszcze niedawno o tej porze musiałam zapalać światło, a teraz wystarczy słońce za oknem. Lubię jasne poranki i popołudnia. Świergot ptaków. Liście…

Muszę jeszcze tylko przejść przez styczeń i luty, co zazwyczaj wymaga ode mnie hartu ducha i niezłomnej siły. Niemniej co roku brnę przez te miesiące z taką pogodą ducha, na jaką tylko mnie stać i w końcu docieram do marca.

W tych miesiącach pewnie można znaleźć coś pięknego, ale jakoś zawsze mi trudno. Śnieg bywa ładny, jednak w mieście trwa kilka chwil i zazwyczaj kończy się wielką chlapą. Poza tym, nie lubię marznąć. A w mrozy marznę. Choćby nie wiem jaka czapa, kurtka i komin mnie otulały. To zapewne wynika z mojego niechętnego podejścia do zimy. Nie lubię tej pory roku. To fakt.

Rozmarudziłam się. A miało być z otuchą i ku jasności. Czasem jednak snucie zbacza z wytyczonych torów i zaczyna żyć własnym snuciem. Poddaję się temu, bo zawsze jestem ciekawa gdzie mnie zaprowadzi. Co dzięki temu odkryję. Czego się dowiem o sobie.

W kwestii zimy odkryłam właśnie, że dużo we mnie niechęci do tej, kuszącej mroczną urodą i chłodem w stosunkach, pory roku. Cały czas się zastanawiam, czy chce mi się próbować to zmieniać, czy nie. Jeszcze nie rozstrzygnęłam.

Czasami wyobrażam sobie te czasy, kiedy ludzie nie odkryli jeszcze żarówki. Mrok, który wtedy otulał ziemię miał całkiem inny wymiar czerni. Gdy o tym myślę, przenika mnie dreszcz strachu. W obliczu tych wyobrażeń sam fakt, że mam mieszkanie z centralnym ogrzewaniem i ciepłą wodą, staje się powodem do radości. A roztrząsanie metaforycznego brnięcia przez zimę wydaje się trochę od czapy. Albo od szalika.

A jednak co roku ten zimowy czas jest dla mnie naprawdę trudny. Wychodzę z niego zmęczona i poturbowana wewnętrznie. Chwilę dochodzę do siebie. Na szczęście słoneczne naświetlanie regeneruje moje ciało i duszę, naoliwia kości w sposób szybki i przyjemny. Zanurzam się w wiosennym cieple. Wygrzewam w nim jak kocur.

Pozostaje więc trzymać się tej nitki jasności, która wyprowadzi nas z labiryntu zimowych cieni. Dostrzegać codzienne chwile, w których dzieją się rzeczy ciepłe i dobre, jak wspólna herbata czy dziecięca radość z choinki. Cieszyć ludźmi, którzy są blisko, a czasem, szczególnie w obecnej sytuacji, dalej. Wspierać się i kochać najlepiej jak umiemy.

Dziś rok odbija się od dna. Robi tak od wieków. Jest niezłomny w powtarzalności rytuałów wszechświata. W tej kosmicznej rutynie i nieuchronności odnajduję nadzieję i harmonię. Poczucie, że tak właśnie ma być teraz. A za chwilę będzie całkiem inaczej. Jaśniej.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *