
Dziś cały dzień z dziećmi. Taki od szóstej do dwudziestej. Z hakiem. Moje dzieci i ja. W mieszkaniu. Było trochę fajnie i trochę niefajnie. Intensywnie. Wspólnie.
Jestem zmęczona i przebodźcowana. Jeszcze niedawno było we mnie dużo złości i bezsilności. Bardzo potrzebowałam, by moje dzieci już zasnęły. One też tego potrzebowały. Ale im bardziej ta potrzeba w nich rosła, tym bardziej robiły się chaotycznie pobudzone. Wzajemnie nakręcające. Rozkojarzone.
Po takim dniu, kiedy dzieci wreszcie zasną, sprawdzam siebie. Czy pamiętam jak się nazywam. Czy potrafię wskazać lewą stopę. A teraz prawą rękę. Czy moja szyja wciąż potrafi obracać głowę. Kto napisał „Tortilla Flat”. I takie tam, różne.
Liczę nowe siniaki. Najpierw na swoim ciele. Potem na ciałkach dzieci. Ich nogi są całe w fioletowe kropki. Głowę młodszego zazwyczaj po takim dniu ozdabia jakiś guz. Cieszę się, kiedy tylko jeden. Zazwyczaj znajduję odcisk szczęki brata na ciele. Często u jednego i drugiego. Taka forma ekspresji.
Wyrzucam z głowy płacz, który towarzyszył mi przez całe fragmenty dnia. Te wszystkie smuteczki. Minki w podkówę. Rozpacz w oczach. Marudzenie i jęki. Każde „Mamo, a on…” Wyrzucam z siebie bijatyki, ciosy, przepychanki i przewrotki. Krzyki: Nie możesz! Nieeeeeeee! To moje! I bezsłowne krzyki. Nerwy całym sobą. Aż do rozczerwienia.
Tak na rozum, to ja wiem. To potrzebne. To nic złego. Tak to jest. Ale kiedy w tym jestem, mam dość. Złoszczę się. Mam ochotę uciec. Wyjść trzaskając drzwiami. Wypisać się z rodziny.
Czasami to sobie wyobrażam. Że wychodzę i idę. Zbiegam po schodach, szybciutko i wyfruwam na ulicę. Jak ptaszek. Lekka i wolna. Sama.
Oczywiście nadal siedzę w domu. Moje dzieci się kłócą. Albo płaczą. Albo malują kredką po ścianach. Wciskają plastelinę w podłogę. Lub biurko. Rozlewają wodę po kuchni. Rzucają ogryzkiem w kanapę. Parówką w regał. Klockiem w oko brata.
Czasami mam wrażenie, że znalazłam się w dżungli, w której z każdej strony czycha na mnie niebezpieczeństwo. Ostatecznie wyłania mi się na koniec dnia obraz siebie, całkiem podobnej do Rambo, w stroju kamuflażowym typu tu trochę bananka na koszulce, tam wtarta w spodnie czekolada, a zaraz obok klej, z morderczym błyskiem w oku, opaską ze skarpety podtrzymującą wpadanie włosów do oczu i chochlą w kształcie dinozaura lub packą na muchy w ręku. Postać moja jawi mi się dzika, pełna furii, ale też zwycięska w walce o przetrwanie. Pod moimi stopami leżą okiełznane przeze mnie brudne pieluchy, zmieniane kolejno koszulki zalane najróżniejszymi płynami, ugotowane posiłki, zmyte naczynia, zrobione prania. Czuję się jak bohater, który pokonał wszystkie przeciwności losu i wyszedł z całego dnia obronną ręką. Jedyne co mu grozi, to ewentualna terapia. Ale może wystarczy dobry sen.
Kiedy już powyrzucam z siebie te wszystkie złości, robi się we mnie trochę więcej miejsca. Mogę głębiej oddychać. Rozluźniam się. Zaczynam myśleć. Nadal jestem zmęczona, więc myślenie choć rusza, to raczej ociężale. Niemniej rusza. A to już coś.
Zaczynam sobie przypominać. Taniec na kanapie z podskokami i lotem ptaszka. Moje dzieci na łóżku podejrzane w odbiciu lustrzanym, kiedy robią wspólną gimnastykę. Teraz się kręcimy! A teraz tak! Ganianki. Mamo jesteś złodziejem, a my policjantami! Patrz mamo mam lasso i jadę na koniu. Budowanie świnkarnii, nie mylić z chlewikiem. Przytulanek, takich w których czuję dużo dzieciowego ciepełka. Kilka prób braterskich przytulanek zakończonych niezmiennie płaczem przytulanego. Ale od czegoś trzeba zacząć. Naśladowanie zwierząt przez młodszego synka, które jest bardzo śmieszne. Opowieści o hotelu z placem zabaw w moim sercu przez starszego, które są bardzo poważne. I rozczulające. Wieczorne usypianie. To lgnięcie i ciepło. Ufność. Szukanie bliskości.
Wciąż jestem zmęczona. To był męczący dzień. Czuję jednak, że złość odeszła, choć zostawiła po sobie gorzki posmak i trochę poczucia winy. Do rana odejdą razem ze zmęczeniem. Czuję się wypruta, ale wiem, że teraz jestem gotowa na sen. Taki prawdziwie regenerujący. W którym jest miejsce na odpoczynek. Na dotyk dzieci. Ich przytulenie. W którym jest miejsce na to, co ważne, choć czasem trudne. Na miłość.
Ważne żeby w tym chomiczym kołowrotku , rzeczy mało ważnych a niezbędnych, nie przeoczyć najważniejszego. Najwyraźniej, Tobie się udaje.
Staram się jak mogę! Choć czasem potrafię się schomiczyć i co nieco sprzed oczu stracić. Na szczęście zawsze jest szansa na powrót na te ważne ścieżki.