20 lat. Dużo lub niekoniecznie, zależy. Od perspektywy, kąta padania światła i od wieku patrzącego. Kiedy byłam mała, 20 lat brzmiało jak wieczność. Zdawało się równie odległe, co starość. I rzeczywiście, człowiek po 20- ce zdawał się być starcem, zgrzybiałym, znudzonym i zajętym swoimi starczymi problemami. O człowieku po 40- ce, czyli takim o dwadzieścia lat starszym, nawet nie wspomnę. Taki to w ogóle dziwne, że jeszcze chodził po świecie. Trudno mi było sobie nawet wyobrazić, że ktoś ma 40 lat! A podobno niektórzy żyli dłużej. Babcia miała na przykład ponad 60. To już przekraczało moje wyobrażenia. Nawet bałam się o tym myśleć, jak bardzo jest stara. Wydawało mi się, że jak tylko zacznę myśleć, to ona zaraz umrze. Więc nie zaczynałam.
Ich dni nabierały tempa, im ktoś był starszy, tym bardziej zaczynały pędzić, podczas gdy moje płynęły powoli i rozwlekle. Każda godzina trwała dokładnie 60 minut, a czasem dłużej i wypełniona była moim światem. Ich godziny były podzielone na pół i cały czas skupiały się na innych. Odciągały gdzieś. Absorbowały.
Teraz, patrząc z perspektywy tejże zgrzybiałej, 40-to letniej staruszki, postrzegam te czasowe odległości nieco inaczej. Przede wszystkim, wydaję się sobie młoda. W końcu mam dopiero czterdzieści lat. W zasadzie, to mam wrażenie, że dopiero zaczynam życie i wreszcie jestem gotowa na odczuwanie go w całej złożoności. Czasem łapię się jednak na wspominaniu czegoś sprzed 20- tu lat i to mi mówi, że kawałek życia już za mną. Znienacka odkrywam, że być może jest to nawet takie plus minus pół życia. Wtedy robi mi się trochę dziwnie, bo tu młodość w duchu piszczy, a tam dojrzałość w głowie się odzywa. Ciekawe co powiem, jak będę miała 60- ąt. Pewnie coś w stylu, że ciągle wydaję się sobie młoda. Bo to poczucie młodości to taki trochę plecaczek, który wędruje ze mną przez życie. Trzymam w nim różowe okulary, figurkę kota i butelkę z wodą, tym napojem bogów nadającym ciału gładkość, a umysłowi pofałdowanie. Okulary są od duszy. A kot od chodzenia własnymi drogami.
Ale chciałam w sumie o czymś innym, tylko mnie moje własne dygresje pochłonęły.
20- a lat temu rozpoczęłam studia socjologiczne. Były to moje już drugie studia, ponieważ wtedy jeszcze bardziej niż teraz nie wiedziałam, co począć z tym jakże niedawno rozpoczętym życiem. Na tychże studiach miałam ćwiczenia ze wstępu do socjologii. Było nas w sali około 20- ki (! coś ta liczba mi się dziś plącze po tekście !) i prowadziliśmy dyskusje na różne tematy. Wynikające z różnych tekstów, zdaje się. I na jednych z pierwszych zajęć rozmawialiśmy o czymś całkowicie nowym, nie do końca zrozumiałym, niosącym ze sobą różne niepoznane jeszcze możliwości i niebezpieczeństwa, czyli o Internecie. Ha. No tak było, daję słowo. Ale słuchajcie dalej.
Internet miałam nawet w domu, choć mnie wtedy absolutnie nie interesował. Wydawał się być jakimś nowym dziwactwem taty, nowinką techniczną, którą ojciec postanowił trzymać na naszym komputerze jak jakieś obce zwierzę. Zwierzę było o tyle irytujące, że żywiło się telefonem (stacjonarnym, takim z kablem i słuchawką odkładaną na widełki) i jak działał Internet, to telefon nie działał i odwrotnie. Ileż ten Internet wywoływał kłótni i frustracji, to ciężko zliczyć. No bo na przykład, miałam ochotę zadzwonić do przyjaciółki na ploty, podnoszę słuchawkę, a tu sygnał zajętości. Wiadomo, zwierzę taty ma używanie. Więc proszę tatę, by je odczepił, a on coś robi i tak od razu nie może, więc ja od tych plotek pęcznieję, niecierpliwię się i nerwowo stukam palcami w biurko stojąc nad głową rodziciela i pilnując, by natychmiast przestał bawić się na komputerze. Możliwość awantury świszcze nam nad uszami i jest naprawdę blisko. Tym razem nie wybucha, ale nie raz doszło do erupcji i uwolnienia magmy.
Dodam tylko, że nawet miałam już wtedy telefon komórkowy (powód zazdrości wielu studenckich koleżanek, których rodzice nie mieli aż tak silnej potrzeby trzymania dzieci na smyczy jak mój tato), ale połączenia z niego były tak drogie, że na ploty się z niego nie dzwoniło. Miałam na nim limit 20- u minut na miesiąc. Te minuty służyły informowaniu rodziców dlaczego jeszcze nie wracam do domu. W jak najszybszy i najmniej skomplikowany sposób.
W każdym razie taka była moja ówczesna wiedza w temacie i takie podejście do Internetu, kiedy to uczestniczyłam w ćwiczeniach ze wstępu do socjologii w małej willi na Żoliborzu, w której to willi mieściła się wtedy moja młoda, ale jakże obiecująca uczelnia.
No i mój kolega, o wdzięcznym i oryginalnym imieniu Wit powiedział, że kiedyś ludzie będą mogli robić wszystko przez Internet. Będą, mówił, mogli robić zakupy, rozmawiać będą mogli, grać ze sobą, a nawet… wirtualnie się spotykać! No oniemiałam, daję słowo. Pomijając już, że było to dla mnie czystą abstrakcją, to brzmiało przerażająco. Wyobraziłam sobie tych wszystkich ludzi, siedzących całe dnie w domach, przed ekranami, robiących zakupy, rozmawiających, spotykających się w ten sposób, uczących się i ogarnęły mnie zgroza i niedowierzanie. Wydawało mi się niemożliwe, że ludzie kiedyś tak zrobią. Nie wierzę, że ludzie zrezygnują z kontaktów, argumentowałam z przekonaniem. Przecież rozpadną się wszystkie więzi społeczne!, mówiłam z niepokojem o losy naszego świata.
Moje myślenie było oczywiście zerojedynkowe. W sumie to odpowiednie liczby w tematach komputerowych. Jednak tematy społeczne znają też ułamki. Umknęło mi coś pomiędzy zerem i jedynką. Ta możliwość, którą wykazało życie, że jedno nie wadzi drugiemu. Można dokonywać internetowych zakupów i umawiać się na spacer ze znajomą.
Zresztą, jak to się potoczyło w realu, to każdy wie, nie ma co o tym pisać. Niesamowite jest to, że tak całkiem niedawno, te 20- a lat temu nie mogłam uwierzyć, że Internet stanie się tak integralną częścią naszego świata. Jestem ciekawa, jaką bym miała minę wtedy, gdybym się dowiedziała, że za 20 lat sama sobie w tym wirtualnym świecie stworzę pokoik z widokiem na świat i wieczorami będę w nim snuć opowieści kontaktując się w ten sposób z innymi ludźmi. No chyba bym nie uwierzyła. Dobrze pamiętam, że zapierałam się wtedy, że w życiu nic nie kupię przez Internet. Nie ja. Bo to zabije związki międzyludzkie, sprowadzi klęskę na zaistniały świat.
20 lat. Nie dużo i nie mało. Zależy. Od kąta padania światła i perspektywy patrzącego. Przez 20 lat świat przyspieszył, zbliżył się do siebie, zaistniał w równoległym życiu. Niby nic się nie zmieniło, a pozmieniało się wszystko.
Dokładnie tak samo jest ze mną. Jestem tą samą dziewczyną z roziskrzonym wzrokiem, która kłóci się z Witem na ćwiczeniach ze wstępu do socjologii. Ale jednak już kilka tych wstępów z życia zaliczyłam. Jestem ta sama, a jakby inna. Gdzieś pęknięta i gdzieś sklejona, ale silniejsza, mocniej osadzona. W sobie, świecie, dążeniach. Może na tym właśnie polega życie. Idziemy przez nie z plecaczkiem pełnym młodości, zbieramy coraz więcej zmarszczek i coraz mniej rzeczy nas dziwi. A coraz więcej wydaje się możliwe.