Gdybym teraz wybiegła w noc, to… To zabrałabym tę grubą kurtkę i czapkę. Bo niestety listopad i zimno. Prognoza w telefonie pokazuje 2 stopnie i spadający śnieg, więc teoretycznie wybiegłabym w śniegowe płatki, choć w praktyce, to chyba nie. Przynajmniej póki co nie dostrzegam za oknem niczego, co opuszczało by niebo w śnieżnym stylu.
Musiałabym też wziąć maseczkę, bo Covid i nakaz. Jeśli przez chwilę w mojej głowie powstało wyobrażenie swobodnego, pełnego radości wybiegnięcia w noc, to założenie na twarz wybiegającej mnie maseczki, odbiera jej lekkość i swobodę. Uziemia. Przypomina o strachu, który się czai i sączy. O nienormalności obecnego świata. Zamkniętych restauracjach, bibliotekach, szkołach. O zamkniętych ludziach w domach. Przypomina o braku kontaktu. O tęsknocie za bliskością. Za przypadkowym uśmiechem przypadkowego przechodnia. Za dostrzeganiem emocji na całej twarzy, a nie domyślania się ich tylko z tego, co wypowiedzą oczy i przytłumiony dźwięk zza maski.
Gdybym wybiegła w noc, to… najpewniej szybciej niż później spotkałabym demonstrujących. Szeregi ludzi, którzy o coś walczą. Kordony policji. Atmosferę poddenerwowania, rozpalenia wewnętrznego, krzyku, złości, wspólnoty, chęci czynu… Dużo ludzi, dużo emocji, dużo zdarzeń. Coś z czym nigdy nie czułam się komfortowo. Jestem z tych, dla których jeden człowiek może okazać się tłumem, a co dopiero kilka tysięcy. A jednak oglądałam dziś fragment koncertu na trawie LP i nie mogłam oderwać oczu od tej cudownej wspólnoty i wolności koncertujących. Z tych czasów bez maski i wszelkich dystansów społecznych. Po raz pierwszy w życiu miałam ochotę wskoczyć w tłum i pokołysać się z nim. Krzyczeć na całe gardło słowa. Wybujać.
Brakuje mi widoku ludzi na ulicach. Pokrzykiwań sąsiadek z podwórka. Ich plotek, które docierają wyraźne i zrozumiałe na maje czwarte piętro. Uścisków dłoni. Pogaduszek. Mam wrażenie, że pod maską bardziej niezauważona przemykam przez podwórka. Bardziej się zgrzewam. Irytuję. Jakby maska dawała mi przyzwolenie na mniejszą życzliwość. Bo gorąco, nerwowo, czeka się pod sklepem, w sklepie z kolei wie się, że ktoś czeka, źle się oddycha, gumka wrzyna się w uszy, a poza tym nie widać. To nic, że mnie tu znają, ale przecież to nie do końca ja, bo ukryta. Bo nie ja. Ja zostałam w domu i nigdzie nie wybiegam.
Gdybym wybiegła w noc to… ciągle myślałabym o tym, że moje dzieci mogą się w każdej chwili obudzić i mnie szukać. Wołać „mamo!”. Płakać, kiedy nie odpowiem. Szukać piersi. Przytulenia. Ręki. Ta myśl zatrzymuje mnie w poł zbiegnięcia, odwraca o 180 stopni i decyduje o natychmiastowym powrocie do łóżka. Do czujnego snu dzieci. Ich spokojnych oddechów i ciepłych ciałek. Do poduszki opartej o ścianę i telefonu w dłoni.
Nie wiem do czego i po co miałabym wybiegać. Lepiej mi tu, w tym malutkim mieszkaniu, gdzie jeszcze, póki co, nie wdarło się nic złego. W którym zachowujemy bezpieczny świat dla naszych dzieci. Tańczymy, śpiewamy, bawimy się, bierzemy wspólną kąpiel. W tym miejscu potrafimy stawiać czoła przeciwnościom losu, bo jesteśmy razem. To jest najważniejsze. Nie wiem, co los nam przyniesie. Czasy są niepewne, pełne zawirowań i huśtnięć. Życie stawia wyzwania i straszy kryzysem gospodarczym, chorobą, śmiercią bliskich czy utratą pracy. Ale, oczywiście przetrwamy i to, bo należymy do gatunku ludzkiego. A on jest świetny w przetrwaniu. Mam nadzieję, że przetrwamy z godnością, życzliwością, miłością. Że mimo masek pokażemy sobie i innym prawdziwą twarz, w której jest cierpliwość, pogoda ducha, odwaga i mądrość. Że stać nas będzie na wzajemne wsparcie. Bycie przyjacielem. Na miłość.
W tym wielkim łóżku na czwartym piętrze warszawskiej kamienicy, w którym miarowo i ufnie oddychają moje dzieci, potrafię wybiegać gdzie zechcę. W miejsca ciepłe, a nawet gorące. Osadzone w przeszłości, teraźniejszości albo przyszłości. A czasem gdzie bądź. W krainy odległe i całkiem bliskie. Zmyślone, wysnute, wyspane. I te realne jak dom, drzewo i kamień. Mogę żyć w dziczy, unikać ludzi lub wręcz odwrotnie wędrować po miejskich chodnikach i otaczać się tłumem znajomych i przyjaciół. Zależy co mi się zachce.
Ten blog to mój azyl. Schronienie myśli. Możliwość ucieczki w wyobraźnię. Tu mogę wszystko.
Dlatego, gdybym wybiegła w noc, to… to noc przyjęłaby mnie ciepłem i gwiazdami. Zarzuciłabym bluzę na ramiona. Tak na wszelki wypadek. Chodziłabym po ulicach mojego miasta i przyglądała się jak tętni. Pulsuje życiem kawiarnianych rozmów przy stolikach. Dźwięczy muzyką z imprez. Gwar rozmów wydobywa się z otwartych balkonów i szemrze po podwórkach. Odbija się od ścian budynków i wpada do sąsiednich mieszkań. Starsze panie z pieskami rozsiadły się na ławkach w parku i gadają. O wnukach, psach i starości. Znają się od dziecka, czyli od jakichś 70 lat. Macham im ręką i biegnę dalej. Czuję taką wolność w sobie, że aż skaczę wysoko, co któryś krok. Bo tak mi dobrze. Z tą nocą. Z sobą samą. Ze światem. W środku parku przesyłam pocałunek gwiazdom. Stąd je najlepiej widać. I one mają na mnie niezły widok, bo wchodzę na dach karuzeli. Chwilę się kręcę i krzyczę, bo tak mi się chce. A potem szybko wracam. Biegnę szybko, chłonąc w siebie tę noc, ciepło i gwiazdy. Biegnę do domu. Tam przytulam się do męża i dzieci. Zasypiam z widokiem gwiazd pod powieką i uchylonym oknem. Przez które zagląda do nas księżyc. I letni ptak. A czasem nawet liść pełen zieleni.
Przeczytałam do końca i… się rozmarzyłam 🥰
Jak dobrze, że mamy te nasze dzieci, tych mężów i te domy do których zawsze wrócić mozemy, i w których tak dobrze się czujemy 💙🍀💙 wdzięczność za to co mam i wdzięczność dziś za to, że poznałam Ciebie Dorotko i za ten tekst 🙏🍀
Dziękuję Kasia za ten i wszystkie Twoje komentarze, refleksje. To piękne, że możemy sobie tyle wzajemnie dawać. Cieszę się, że się dziś spotkałyśmy, niezależnie od wszelkich dystansów. Przestrzennych i społecznych. I tak, to najcudowniesze na świecie, mieć do kogo i do czego wracać ❤️