Krzesło

przez | 27 listopada 2020

Mój młodszy syn, eksplorator przestrzeni, łowca okazji do schwytania łapką, ten, który sięga tylko wyżej, czyli berbeć półtoraroczny, odkrył ostatnio najwspanialszy mebel na świecie. To krzesło. Jakież ono stwarza możliwości! Syn odkrywa je z ogromnym entuzjazmem, determinacją i konsekwencją. Dlatego od pewnego czasu porusza się wszędzie z krzesłem. Pcha je, toczy, a często i ciągnie po całym mieszkaniu. Za sobą, przed sobą, nad. Byle przystawić w upatrzonym miejscu. A potem na nie wejść.

Wcześniej odkrywał walory i możliwości krzesełka dziecięcego. Z tamtym chodził pod ramię jak z najlepszym kumplem. Lekko przegięty na bok dźwigał to siedzisko po mieszkaniu, od pokoju do pokoju, rysując ściany nóżkami i zaczepiając o sprzęty i framugi. Lecz czymże jest tamto krzesełko w obliczu krzesła dorosłego? Ot fraszką, mikrusem meblowym, wstępem do świata rodzicielskich skarbów, przedsionkiem życia na wysokości. Schodkiem.

Kiedy nasze dziecko z dumą i radością osiągało kolejne etapy pionizacji i mobilności, my w lekkim popłochu przekładaliśmy wszystko na coraz wyższe półki. Tym sposobem oczyściliśmy mieszkanie w dolnych partiach mebli, natomiast zabałaganiliśmy je w tych górnych. Teraz na górze jest wszystko, do tego w nieładzie, wyrywane nerwowo z łapek latorośli, z jej rozpaczą w oczach i gardle, a naszym lekkim przerażeniem i troską o ukochaną książkę czy bardzo ważny karteluszek z notatką, w tle. Do tego powtykane w sumie gdzie bądź, na bardziej puste półeczki, pomiędzy książki, na książki, na gramofon, na szafę i szafki, pralkę. Jeśli tylko był gdzieś kawalątek pustej przestrzeni, już go nie ma. Coś na nim leży, jest wetknięte, upchane. Odsapnęliśmy. Lecz właśnie wtedy, kiedy wreszcie zaczęło nam się wydawać, że sytuacja jest opanowana i nic niepożądanego nie trafi w te małe, ciekawskie łapki, nasze dziecię odkryło krzesło. I jego możliwości.

Każdego dnia kolejne bastiony rodzicielskich skarbów upadają. Syn, przysuwa krzesło w następne miejsca i nie ogląda się za siebie. Prze nie tyle naprzód, co wyżej i codziennie odkrywa nowe, nieznane lądy pełne fascynujących możliwości i zapowiadających świętną rozrywkę akcesoriów.

Dziś rano odkrył wyspę o wdzięcznej nazwie Pralka. Ależ się ucieszył, kiedy zdał sobie sprawę, że… no tak! Tu też może przystawić krzesło! Dotachał je pod drzwi łazienki i zatrzymało mu się na progu. Zirytował się i pchnął mocniej, ale nic to nie dało. Więc zezłościł się głośniej. Nagląco. Z prośbą o pomoc. Tym sposobem jeszcze własną ręką pomogłam w obalaniu niedostępności pralki i choć ręka mi nie uschła, to swędzi do tej pory. Z drugiej strony upór dziecięcia w odkrywaniu nowych, coraz wyższych rejonów domu nie zna sprzeciwu i grozi wybuchem w stylu tego, który położył kres dinozaurom. Można powiedzieć, że to instynkt przetrwania tę rękę pchał, kiedy ona to krzesło nieszczęsne przez próg z rana popchała na wezwanie pogromcy krajów nieodkrytych. Więc ostatecznie może nie uschnie i do tego swędzieć przestanie, bo usprawiedliwiona.

Z drugiej strony wszystko, co tylko było na pralce, a sporo tego było, wylądowało na głowie kąpiącego się małżonka. Więc on się szybko umył i wyszedł z wanny. Rano! Zazwyczaj wtedy, kiedy trzeba szybko i żwawo, bo praca i przedszkole, a dzieci chcą wszystko, tylko nie to, co ja, mój mąż lubi porelaksować się w wannie, zamyślić na długie minuty, poddać melancholijnej refleksji. A dziś… proszę. Raz dwa i już umyty. Więc w duchu pogratulowałam tej ręce, co pchała krzesło. Bo ona się w sumie zasłużyła. Mogę być jej wdzięczna i nawet jakieś peany na cześć tworzyć.

A jeszcze potem, jak za mężem i starszym synem zamknęłam drzwi i weszłam do łazienki, by to wszystko pozrzucane popodnosić, to pomyślałam, że w sumie jak już na tej pralce tak pusto, to może ją posprzątam. Więc jeszcze więcej pożytku z tego krzesła i eksploracji synowskiej było, bo pralka czysta, część rzeczy z niej wyrzucona, a reszta pochowana. Pralka znienacka zalśniła bielą i czystym blatem. A kiedy tak lśniła wszystko wokół niej uderzało szarością i brudem, więc… wysprzątałam i resztę. Na zasadzie rozpędu.

To oczywiście nie był koniec dokonań duetu syn & krzesło. Och, gdzież to oni dziś nie byli i czego to nie robili. W kuchennym zlewie przelewali wodę z kubka do szklanki, ze szklanki do butelki, a z butelki na łyżkę. No trochę się wylało. Na całą kuchnię trochę. I choć tłumaczę synowi, co to jest u-bez-pie-cze-nie i zalanie sąsiadów, on się beztrosko uśmiecha i z zadowoloną miną przystępuje do kolejnych wodnych eksperymentów. Muszę przyznać, że jest tak na nich skupiony i przejęty., że w sumie to lubię patrzeć na niego znad ścierki do podłogi, by obserwować jego poczynania. I miny. To przejęcie i zaangażowanie. Osiąganie celu. Zaskoczenie i radość. I kolejne próby.

Dodatkowo mogę jeszcze zauważyć, że tej podłodze w kuchni naprawdę dobrze zrobiło mycie. Już od kilku dni o nie krzyczała, a tu proszę, syn, można powiedzieć, mnie zmobilizował. I czysta się stała. Można z niej nawet jeść. Albo krzesła stawiać.

Mogłabym jeszcze długo opowiadać o kolejnych upadłych przylądkach regałów książkowych, czy krajach ruchomych szuflad. O parapetach i świętej półce od nietykalności. Jest ich więcej. Wszystkie zostały zdobyte. Przejrzane. Porozrzucane. Zmiecione z powierzchni. A potem czasem posprzątane, a czasem tylko wrzucone z powrotem. Bo ileż można sprzątać? Dziecię nadaje takie tempo, że nie nadążam.

Wiem tylko, że sięganie wyżej dzieje się w moim domu nieustannie. Metaforycznie syn buduje ostatnio wieże. Ze słoików i puszek. Stawia je jedna na drugiej starannie i pieczołowicie. Wyszukuje wszystkie słoiki i puszki, znosi na półkę, a potem staje na krześle i buduje. Wysokie. Wyższe niż on. Takie, które sięgają tam, gdzie on nie sięga. Jeszcze. Bo to tylko kwestia czasu. Kwestia czasu i odkrycia drabiny.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *